Strony

wtorek, 12 czerwca 2018

Dziedzictwo krwi: Prolog i Rozdział 1-13 i epilog

                                                      Prolog


        Szkarłatny blask dogasającego słońca barwił kamienne ściany zigguratów na kolor ognia. Płomienie tańczyły na rdzawych plamach krwi, które wgryzły się w strukturę ołtarzy ofiarnych. Zbliżała się noc z pozoru taka jak pozostałe, tylko nieliczni wiedzieli, ze dziś dojdzie do ważnego wydarzenia nadchodziła, bowiem Godzina Przyjścia. Narodzić się miał potomek Wielkiego Pana. Całe Miasto Świątyń było wyludnione i choć większość mieszkańców nie zdawała sobie sprawy, co ma się dziś wydarzyć podporządkowali się nakazom Rady.
Główne trakty patrolowane były przez elitarną gwardię Straż Świątynną.
Dwumetrowa sylwetka, błękitne łuski i kostny kołnierz na głowie świadczyły jednoznacznie o przynależności do Ts'rukh. Każdy z nich nosił pozłacany napierśnik, choć ich łuski były wystarczająco twarde, żeby odeprzeć większość ataków. Miedziane tabliczki z runicznymi symbolami i słowami przytwierdzone były do żuchwy za pomocą stalowych pierścieni. W dłoniach ozdobionych złotymi obręczami dzierżyli ogromne halabardy. Zadaniem Gwardii tego wieczoru było poza ochroną świątynnego kompleksu wyłapywanie wszystkich, którzy niedostosowani się do poleceń rządzących i przebywali poza domami. Zmobilizowano cala Straż Świątynną. Ponad sześć tysięcy ostrzy. Wszystkich złapanych zamykano w lochach, a stawiających opór ścinano na miejscu. Kiedy słońce zniknęło już za horyzontem przez wszystkie kaplice przetoczył się ogłuszający dźwięk trąb. Głównym traktem nadchodził pochód zmierzający do Świątyni Boga Smoka poświęconej Szmaragdowookiemu Tyranowi. Dziewięć istot.

        Zakrzywione pazury na rękach i nogach, pokryte zielono-brązowymi łuskami ciała, wijące się ogony i pełne ostrych zębów paszcze, ponad którymi falowały błoniaste kołnierze świadczyły o tym, że byli drakodianami, humanoidalnymi gadami. W środku pochodu szła bogato przyozdobiona przedstawicielka tej rasy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że owa samica nie jest typowym drakodianinem.
Przewyższała pozostałych o przeszło pół metra, jej kołnierz biegł aż do połowy pleców i miał nietypowy dla samic czerwony kolor. Również jasnozielony kolor oczu wyróżniał samicę spośród jej żółtookich pobratymców. Doskonale umięśnione ciało Arcykapłanki świadczyło o jej wielkiej sile i krzepkości. Najdziwniejsze były jednak łuski - większe niż u innych miały niespotykany, granatowy kolor. Nosiła czerwono-złotą szatę przepasaną czarną szarfą. Wiszący na jej szyi amulet wieńczył doskonale oszlifowany szafir. W szponiastym ręku trzymała zakończony gadzią czaszką kostur. Grupa przemierzała miasto szybkim krokiem i po kilku klepsydrach zatrzymała się pod główną Świątynią. Przez chwile Arcyczarownica modliła się cicho, po czym poczęła wspinać się na szczyt ogromnej budowli, reszta pochodu ruszyła za nią.
        Świątynia Boga Smoka była wielkim zigguratem zbudowanym u podnóża góry, część kompleksu świątynnego znajdowało się w głębokich jaskiniach, przez co bazylika wyglądała jakby wyrastała z samej góry. Wejścia pilnowało czterech świętych strażników, którzy widząc zbliżającą się kapłankę przyklękli i pochylili głowy. Przywódczyni grupy wyszeptała kilka cichych słów błogosławieństwa, po czym weszła do świątyni.
        Bogato zdobione figury, płaskorzeźby zostały wykonane przez mistrzów rzemieślników. Pochód przemierzał szerokie korytarze zmierzając do Kaplicy Objawień mieszczącej się w samym sercu góry. Kiedy przeszli przez masywne wzmacniane stalą i adamantytem wrota znaleźli się w ogromnej jaskini, wnętrze jaśniało zgniłozielonym blaskiem pochodni, powietrze przesycone było zapachem stęchlizny i rozkładających się ciał.
Środkową część pomieszczenia zajmowało jezioro bulgoczącej cieczy i chmura unoszących się z niej oparów. Z pięciu brzegów wznosiły się kamienne stopnie, które łączyły się w ołtarz ozdobiony fioletowym żyłkowaniem.
        Całość kamiennej płyty pokrywały tajemnicze symbole, runy i litery jakiejś starożytnej rasy. Na sklepieniu groty tuż nad ołtarzem widniało przepiękne malowidło przedstawiające walczące ze sobą czarne i złote smoki. Dookoła sadzawki palące się świece tworzyły kształt pentagramu. W miejscach wskazywanych przez ramiona pięcioramiennej gwiazdy znajdowały się zamknięte kamienne drzwi. Górne ramię pentagramu zwrócone było w kierunku wielkich, masywnych, pozłacanych i inkrustowanych klejnotami wrót stanowiących wejście do prywatnych komnat Arcyczarownicy.
Kiedy pochód zatrzymał się przed jeziorem do kapłanki podszedł stary samiec, w podniszczonej zbroi płytowej z naramiennikami w kształcie czaszek i wyszczerbionym, wielkim mieczem przytroczonym do pleców.
Odezwał się niskim syczącym głosem
-Jesteś gotowa Wybrana?
          Samica kiwnęła od niechcenia głową pokazując tym pogardę do obecnych w sanktuarium samców, po czym wstąpiła na pokryte zieloną tkaniną schody prowadzące do ołtarza. Za nią podążyło pozostałych pięć czarownic wchodząc na każde z pięciu ramion gwiazdy, na których szczycie znajdowały się małe podesty łączące się z głównym ołtarzem. W każdym z nich widniały otwory, do których samice włożyły niesione ze sobą rubiny.
Najwyższa Czarownica pogładziła delikatnie, niemal z matczyną czułością wiszący na jej szyi szafir, po czym położyła się na ołtarzu i pozwoliła przykuć, solidnymi, stalowymi łańcuchami. Łączyły się ze sobą małą złotą obręczą, wewnątrz której Arcyczarownica umieściła odczepiony od amuletu szafir będący tak naprawdę bramą dla Iskry Życia. Kolejnym kiwnięciem głowy nakazała rozpocząć od dawna przygotowywaną ceremonie.
Do stojącego na brzegu sadzawki starego samca podszedł Strażnik Kaplicy uzbrojony w halabardę, ciężka kusze i szeroki miecz z zadziorami oraz stalową tarczę. Obrona świętego sanktuarium była trudnym zadaniem, ale także olbrzymim zaszczytem, dlatego też na to stanowisko wybierano najlepszych spośród Ts'rukh
-Wodzu powiniśśmy opuśścić kaplice
        Czerwone Oko odwrócił głowę w stronę templariusza, dopiero teraz widać było, ze wódz ma wyłupione jedno oko, zastąpione doskonale dopasowanym rubinem, od którego pochodziło jego imię.
Samiec powoli kiwną, po czym opuścił sanktuarium, a gwardziści kaplicy zamknęli i zapieczętowali wrota.
Z wnętrza słychać było tylko ciche głosy czarownic wypowiadających niezrozumiałe słowa zaklęć.
                                                             ***
          Poranek był słoneczny, lecz chłodny, większość niewolników pracowała nad wznoszeniem murów Świętego Miasta już od pierwszego promienia słońca. Nadzorcy skwapliwie pilnowali czy plany budowy są dokładnie wykonywane okładając przy tym mniej pracowitych służących kolczastymi łańcuchami.
Wódz Czerwone Oko przystanął na chwile i z zainteresowaniem patrzył na mrowie sług uwijających się przy pracy, główny strażnik widząc go schylił głowę w geście szacunku dla starego samca, który ruszył w stronę wschodniej części miasta, leżącej bezpośrednio pod ścianą gór.
Swój wielki miecz zostawił w leżu, nie spodziewał się żadnej walki w samym sercu Miasta Świątyń, a poza tym tak ciężki kawał stali mógłby przypadkowo uszkodzić wysadzaną szmaragdami szkatułę niesioną w szponiastych łapach, gdyby coś stało się z jej zawartością zostałby powieszony pomimo swojej pozycji. Zaraz za placem głównym wszedł miedzy domy, bocznymi uliczkami poszedł do opuszczonej od dawna Królewskiej części miasta. Ogromne pałace, pradawne świątynie ze wspaniałymi pomnikami i rzeźbami były od dawna porzucone, ponieważ w Świętym Mieście od czterech setek lat nie było władcy a rządy sprawowała w jego imieniu Rada złożona z najwyżej postawionych urzędników i czarownic. Wczorajsza ceremonia miała to zmienić
          Na skraju małego placu, za zniszczoną bramą rezydencji stał posąg przedstawiający siedzącego na tronie z brązu człowieka w misternie zdobionej zbroi płytowej. Czerwone Oko minąwszy wyrwaną bramę podszedł do porośniętej mchem ściany budynku i zaczął ją gładzić szukając ukrytej szczeliny. Nagle usłyszał odgłos przesuwanego kamienia, wiedział ze budzi się strażnik. Powoli odwrócił się w stronę ożywionego tworu, z sakwy zawieszonej na szyi wyciągnął oszlifowany onyks wielkości pięści, na krawędzi znajdował się niewidoczny dla oczu znak oznaczający "sługę"
Golem przyglądał się klejnotowi przez dłuższą chwile, stał w bezruchu gotowy do zadania ciosu, lecz wreszcie odwrócił się i powolnym krokiem wrócił na swoje miejsce. Kiedy usadowił się z powrotem na tronie rośliny i mech oplatające rezydencje rozstąpiły się ukazując zarys tajnych drzwi.
W centralnej części na wysokości oczu drakodianina znajdowało się zagłębienie, gdy włożył w nie onyks rozległ się cichy odgłos otwierających się wrót. Czerwone Oko wszedł do środka bez strachu, lecz z wyraźnym szacunkiem.
Wnętrze było całkowicie ciemne, nie paliła się żadna pochodnia, nie dochodziły promienie słońca. Jedyne światło pochodziło z otwartych drzwi. Jego brak nie stanowił problemu dla starego samca, gdyż dzięki swojemu sztucznemu oku dostrzegał nawet najdrobniejsze szczegóły otoczenia.
Znajdował się w rozleglej izbie wypełnionej przedmiotami typowymi dla wysokiego urzędnika, tuż obok miejsca, w którym stał znajdowały się drzwi do pokoi służby oraz ochrony, z przedsionka przechodziło się do izby będącej kiedyś gabinetem. Wszystko stało na swoim miejscu nie ruszane od lat tak jakby dom czekał na powrót właścicieli.
Czerwone Oko przedostał się do znajdującej się na tyłach domu spiżarni, otworzył uchyloną w podłodze klapę i wskoczył do środka. Wszechogarniające ciemności nie powstrzymały samca, który zdecydowanym krokiem podszedł do zachodniej ściany, tuż obok pustych beczek znajdowało się kolejne zagłębienie. Otworzywszy i te magiczne drzwi wódz ruszył na spotkanie z Pierwszym. Kilka klepsydr później doszedł do rozleglej groty z bogato zdobionym złotymi nićmi ołtarzem w środku.
Powoli bardzo delikatnie położył szkatułkę na kamieniu, podniósł odchylone wieko. Wnętrze wyłożone było czerwonym aksamitem, pośrodku którego leżało przypominające małą hybrydę człowieka i gada niemowlę, oraz brosza z symbolem Thangalyii Najwyższej czarownicy i matki dziecka. Drakodianin położył na stole sakwę z onyksami ulubionymi klejnotami Pierwszego, bezpośredniego łącznika ze Szmaragdowookim Tyranem. Z głębi groty dobiegł wodza stłumiony szmer, w chwilę później ukazały się świecące czerwienią oczy.
Z mroku wyłonił się ciemniejszy niż najczarniejsza noc trzygłowy jaszczur. Smok odezwał się telepatycznie.
   - „Czy to jest jej dziecię?”
   - Tak Pierwszy
   - „Czy jest silny?”
   - Najsilniejszy ze wszystkich.
   - „Imię?”
   - Ragros.
   - „Czarny Moloch, bardzo ciekawe. Możesz odejść przyjmuję go.”
Czerwone oko pokłonił się z czcią, szybkim krokiem wyszedł z groty, zmierzając ciemnymi korytarzami w stronę wejścia do opuszczonej willi. Kiedy drakodianin zniknął Lagrru podszedł bliżej do szkatułki, zniżył jeden ze swoich łbów i jeszcze raz przyjrzał się niemowlęciu.
         Używając wrodzonych umiejętności przeobraził się w wysokiego, przystojnego mężczyznę z dobrze utrzymaną brodą i długimi do ramion czarnymi włosami. Miał na sobie granatową jedwabną koszulę, eleganckie spodnie w tym samym kolorze i skórzane wysokie buty. Wyciągnął niemowlę ze szkatułki, drugą ręką chwycił sakwę z klejnotami i podążył długim, wąskim korytarzem do swojego legowiska. Po chwili znalazł się w rozległej grocie wypełnionej po same brzegi stosami najróżniejszych klejnotów, kamieni szlachetnych i monet.
Środkową część zajmowały schody prowadzące do bogato zdobionego postumentu, na którym smok odpoczywał. Lagrru wysypał zawartość sakwy na najbliższy stos monet i nie zatrzymując się podszedł do tylnej ściany. Przytknął dłoń do skały wypowiadając kilka niezrozumiałych słów. Ściana nagle pokryła się runicznymi symbolami ułożonymi na kształt drzwi. Przejście wypełnione było błękitną pół płynną energią, w którą smok wszedł bez żadnych zahamowań. Znajdował się teraz w przeogromnej sali, której sufit i ściany ginęły we wszechobecnej mgle.
W specjalnie wydrążonych, przezroczystych kolumnach leżały ogromne ilości klejnotów, wszędzie na kamiennej podłodze porozrzucane były monety wszelkiego rodzaju i rozmiaru. Lagrru przemierzał komnatę szybkim, stanowczym krokiem i w kilka chwil znalazł się na jej środku. Cztery pary kamiennych schodów wznosiły się na wysokość trzech metrów, łącząc się tuż pod ogromną płytą skalną pokrytą mistycznymi symbolami, których w trwającym ponad czterysta lat życiu Lagrru nie znał i nie rozumiał. Pierwszy podniósł powoli oczy i wtedy ujrzał swojego ojca.

Potężna paszcza wypełniona ostrymi jak brzytwa zębami gwarantowała śmierć każdemu, kto znajdzie się w jej zasięgu.  Za oczami wyła się para ogromnych, poskręcanych rogów wygiętych na kształt litery S. Broda oraz tylna część głowy pokryta była licznymi guzami, wyrostkami i mniejszymi rogami, nad karkiem wznosił się błoniasty kołnierz zielonoszarego koloru. Potężne błoniaste skrzydła ułożone były tak, aby przykrywać niemal całe ciało Odwiecznego, wystające z nich przednie łapy zwieńczone były potężnymi pazurami, w których znajdowały się kanały z niewyobrażalne silną trucizną.
Pomimo wieku łuski wielkiego gada lśniły niezwykłą pochłaniającą wszelkie światło czernią. Nagle zamknięte dotąd oczy otworzyły się i zwróciły w stronę stojącego u podnóża schodów syna. Trzymał on wysoko podniesione ręce ukazując nowo narodzonego potomka.
   - „Imię”?- Zabrzmiało mentalne pytanie Pradawnego.
   - „Czarny Skała”
   - „Ragros”- imię to zawisło w powietrzu.
   -„Jestem usatysfakcjonowany, a teraz idź Pierwszy, idź i wychowaj mojego syna tak, aby stał się potęgą, którą będę mógł kiedyś wykorzystać.”
Przemieniony w człowieka smok skłonił głowę, chwycił pewniej dziecko i szybkim krokiem podążył do wciąż otwartego portalu. Kiedy jego sylwetka zniknęła w strumieniu energii Arcysmok przemówił sam do siebie
   - Już niedługo się pożegnamy mój drogi Lagrru.

                                                   Rozdział 1

   - Czy to jest on?
   - Tak.
   -Zatem, czego ode mnie oczekujesz?
   -Weźmiesz go ze sobą do Sorgirre, wychowasz na twardego wojownika nie szczędząc przy tym sil i środków, każda suma pieniędzy potrzebnych na jego utrzymanie zostanie ci natychmiast dostarczona. Ale pamiętaj potrafię rozpoznać krętaczy wiec nie próbuj wyłudzać złota. Karć go i znieważaj przy każdej nadążającej się okazji, poniżaj go, lecz wszystko w odpowiednich granicach, to go zahartuje i wzmocni. Możesz robić z nim cokolwiek zechcesz, ale ma żyć i być zdrowy, a jeśli zobaczę u niego brak choćby jednego palca to będziesz żałował do końca swoich dni, ze wyklułeś się z jaja!
  Błękitne oczy drugiego z rozmówców spoczęły na wysadzanej klejnotami szkatułce, tej samej, która wódz Czerwone Oko przyniósł do legowiska Lagrru. Leżące wewnątrz niemowlę poruszyło się lekko, a potem beknęło po niedawno skończonym pierwszym posiłku.
Pan niewolników już zaczął obliczać zyski z posiadania kolejnego „podopiecznego”.
   - Oczywiście wszystko jest jasne- odparł na zadane wcześniej pytanie.
   -W takim razie szykuj się do drogi. Przydzielę ci ochronę, żebyś mógł spokojnie wrócić na szlak do tej twojej zapyziałej dziury.
Odziany w bogate złoto-turkusowe szaty tłusty drakodianin kiwnął tylko głową, chwycił cenną szkatułę z dzieckiem, po czym bijąc pokłony wyszedł z komnaty audiencyjnej Pierwszego.
          Przy wejściu do Sali stało czterech strażników świątynnych. Ssablih przyjrzał się im ukradkiem. Wyrastający z nosa róg i rozszerzona czołowa część pyska pokryta licznymi guzami oraz brak błoniastego kołnierza świadczyło o tym, ze należą do Quanah kasty wojowników, specjalnie wyhodowanych i szkolonych do obrony Miasta Świątyń i klanowych wodzów.
      Po opuszczeniu stolicy Ssablih nadal miał wrażenie, ze jest obserwowany, lecz otaczająca go zbita masa drzew pozostawała nieprzenikniona, nic nie mąciło jej spokoju. Drakodianin odepchnął od siebie dziwne myśli i skupił się na rachowaniu wydatków, jakie będzie musiał poświęcić na nowy nabytek. Droga była długa i nużąca, nie działo się nic ciekawego nadzorca wątpił, żeby ktokolwiek chciał atakować jego karawanę ochraniana przez własnych niewolników -gladiatorów i straż. Podroż na drugi koniec imperium zawsze była mozolna, a on śpieszył się, żeby przejąć swój interes od zarządcy. Zabrał ze sobą kilka służek zajmujących się niemowlęciem w jego prywatnym powozie.
        Dalsza cześć drogi przebiegała pomyślnie i Ssablih dotarł do Sorgirre w wyznaczonym czasie. Jak było powszechne wśród drakodian lepszych podras dziecko rosło w zadziwiającym tempie, po kilku miesiącach potrafiło już samodzielnie chodzić i jeść. Dom jego pana był z zewnątrz obskurny, zbudowany z czerwonej cegły, wielka krwista bryła odpychała swoim wyglądem, wnętrze zaś podzielone było na dwa światy. Na niższych poziomach mieszkała służba, pozbawiona wygód tłoczyła się w wspólnych izbach. Lochy przeznaczone były dla niewolników i gladiatorów pozamykanych w klatkach pod stałym nadzorem straży. Górne piętra domostwa zajmowały wypełnione przepychem, bogactwem prywatne kwatery Ssabliha, dywany, draperie, lampy oliwne wszystko emanowało dostojeństwem i rozmachem. Młody samiec, jako jedyny posiadał imię, reszta określana była liczbami.
W wieku dwóch lat umieszczono po obu stronach żuchwy nowego niewolnika miedziane płytki przymocowane pierścieniami, na jednej widniał znak, Ssabliha, jako niepodważalny dowód, ze to on jest właścicielem tego osobnika, druga zaś była pusta, co świadczyło o tym ze młody drakodianin jest tylko niewolnikiem.
Osiągnął już odpowiednią masę i budowę, żeby można go było wystawić w walkach gladiatorów.
Po jakimś czasie dorównywał już wzrostem i parametrami dorosłym osobnikom i nadal rósł.
       
Kilka pierwszych walk stoczył ze słabszymi od siebie przeciwnikami zazwyczaj ludzkimi lub elfimi niewolnikami. Przejawiał wrodzony talent do walki, sposoby posługiwania się bronią przyswajał przyglądając się innym pojedynkom.  Przynosił spore zyski, jako ze nieznany niewolnik pokonywał gladiatorów o ugruntowanej pozycji i sławie.  Ssablih wiedział jak manipulować młodym umysłem, system pochwal i kar zapobiegał wzrostowi własnej wartości a co za tym idzie samodzielnego decydowania o swoim losie.

Życie młodego samca toczyło się stałym rytmem. O brzasku pierwsza walka, przed południem kolejna, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i tuz przed zastaniem nocy dwie ostatnie. Po wygranych walkach zawsze pojawiali się uzdrowiciele, pan młodego niewolnika leczył go nie z sympatii, lecz konieczności. Po co miałby marnować świeży dopływ złota pomimo ze otrzymywał żądane kwoty na wychowanie tego niewolnika od wysłanników z Miasta Świątyń.
   
Któregoś dnia, po tym jak medycy opuścili jego cele do klatki obok wrzucono mizernego, chudego drakodianina z nietypowymi brązowymi łuskami. Podopieczny Ssabliha siedział jak to miał w zwyczaju w rogu celi przyglądając się rozgardiaszowi panującemu w domu zarządcy. Nowy niewolnik jęczał i bredził coś pod nosem, kiedy jego dziwnie rozmyty wzrok spoczął na czarnoleskim towarzyszu niedoli podpełzł do krat i wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany
Ragros pochwycił jego spojrzenie.
   -Na, co się gapisz pokrako?
Więzień odpowiedział bełkotem
   - Smocza krew spętana pod ziemią, Smocza krew w kajdanach spoczywa… - dziwaczna paplanina urwała się, kiedy młodzieniec chwycił obłąkańca za gardło.
   - Przestań bredzić! Nie ma tu żadnej krwi – wysyczał puszczając jego wychudzoną szyję.
Niewolnik potarł zranione miejsce.
   - Ty masz w sobie smoczą krew, ty jesteś dziedzicem wielkich jaszczurów, powinieneś rządzić, nie walczyć  dla uciechy miejskiej hołoty – słowa te zabrzmiały całkowicie normalnie, gdyby Ragros nie słyszał wcześniejszego bełkotu nigdy by nie pomyślał, że ten drakodianin jest szalony.
   -Zerwij okowy kontroli, pozwól wypełznąć furii, niech rośnie, płonie w każdym skrawku twojego ciała, niech ogarnie cię żądza krwi, niech mord stanie się całym twoim światem.
   - Przestań bredzić błaźnie! – ryknął gladiator.
Szaleniec skulił się w koncie celi, lecz po chwili znów zaczął majaczyć bazgrząc coś pazurem po ziemi. Dziwne powykręcane symbole wyglądały dziwnie znajomo. Młody drakodianin spojrzał na nie przez kraty swojej celi:
   - Ognista bestia w stali spętana…
Śmierć… chwała… przepowiednia…
skrzydlaty jaszczur… płomień…
Kości… tron – czytał te pojedyncze słowa, choć widział je pierwszy raz w życiu, coś w jego podświadomości sprawiało, że rozumie ten dziwny język. Współwięzień popatrzył na niego zamglonym od szaleństwa wzrokiem i przez chwilę można było dostrzec błysk zrozumienia. Wyrysował kolejny symbol, w który postukał palcem.
   - Rozumiesz, co to znaczy prawda? – Zapytał szaleniec
   - Tak, choć nie wiem skąd, nigdy nie uczono mnie czytać, pierwszy raz widzę te znaki, a jednak potrafię je rozszyfrować – pokręcił z niedowierzania głową.
   - To część twojego dziedzictwa, to dar twojego ojca, dar rozumienia, dar wiedzy, która jest w tobie gdzieś głęboko, uśpiona, czekająca na odpowiedni moment żeby się ujawnić…
      W półmroku rozbrzmiał odgłos gongu wzywającego gladiatorów na arenę, ciche podziemia w jednej chwili odżyły, cele otwierano, niewolników wysyłano do zbrojowni, rozpoczynały się igrzyska.
   - Wybacz świrze, czas na mnie, muszę się trochę rozerwać od tego twojego ględzenia robiło mi się już niedobrze. Niewolnik wstał z posłania, czekając na otwarcie celi, uderzył pięścią w otwartą dłoń i potarł je o siebie. Kiedy nadzorca w asyście trzech strażników otwierał kraty gladiator po raz ostatni spojrzał na tego żałosnego starca zamkniętego obok, jego złośliwy uśmiech ukazał ostre, zakrzywione zęby.
   - Kieruj się instynktem, niech prowadzi cię furia – wymamrotał szaleniec.

Gladiatorzy wyprowadzani byli pojedynczo, przed zbrojownią nieustannie stała straż. Drakodianin wybrał pancerz, który sobie upodobał. Skórzane wzmacniane metalowymi płytkami nagolenice, szeroki bojowy pas zasłaniający brzuch, nabijane ćwiekami naramienniki i stalowe opancerzenie ręki z długim karwaszem. Aby zapobiec buntom i pojedynkom w kazamatach broń trzymano w różnych częściach areny.

Kiedy wyszedł na ubity piasek placu, w jego uszy uderzył znajomy wrzask rozentuzjazmowanej gawiedzi. Naprzeciwko wyjścia na podwyższeniu umieszczono leża dla dostojników i władców miasta, młody niewolnik dostrzegł wśród nich znienawidzonego Ssabliha. Przypomniał sobie dziwaczne słowa szalonego współwięźnia, prychnął pogardliwie, po czym splunął. Kątem oka zauważył, że jego ślina bulgocze na piasku, zaskoczony rozejrzał się. Właśnie unosiły się kraty, za którymi czekał pierwszy przeciwnik. Chwycił przytwierdzony do pala długi, szeroki miecz.

Wyzwaniem miał być opancerzony ogr… Co za głupota, ilu takich już pokonał? Zawsze było to samo, zbroja wykonana z prostych nakładających się płyt, idealna do blokowania cięć. Ogr zaatakował przewidywalnie, pierwszy cios ogromnej maczugi spadł pionowo w dół dając drakodianinowi idealną okazję zadania szybkiego pchnięcia pod paczę. Cios nie był silny, a rana głęboka, lecz denerwująca. Wielkolud poderwał broń dolnym zamachem, na spotkanie buławy ruszył miecz. Odgłos zderzających się broni zadźwięczał w uszach rywali. Olbrzym nie przypuszczał, że ten drakodianin może być równie silny jak on. Ostrze wgryzło się głęboko w drewnianą rękojeść bezpośrednio pod głowicą maczugi. Nastąpił impas, oręż był zablokowany.


Przeciwnicy mierzyli się spojrzeniami, gdy ten wredny gad pociągnął z całą siłą za miecz. Mięśnie pod czarnymi łuskami napięły się, jednym ruchem łuskowaty gladiator rozbroił swojego oponenta. Odrzucił złączone bronie na bok wykonując przy tym zapraszający gest wojna dłonią.
- Może się trochę zabawimy? – zapytał kpiąco.
   
Drakodianin nie przewidział tak szybkiej reakcji, pięść olbrzyma uderzyła w pysk gada, który zatoczył się do tyłu. Zaraz za pierwszym kolejny atak spadł na głowę przeciwnika, gladiator starł krew wierzchem dłoni, z głębi jego gardła wydobył się głęboki, dudniący pomruk. Łuskowaty wojownik poderwał się, kilkoma krokami przebiegł dzielącą go od celu odległość i chlasnął pazurami pozostawiając na gębie olbrzyma długie bruzdy. Z każdą chwilą wzrastała w nim furia, niepohamowana, ale słodka zarazem, upajała go przysłaniając wszystko poza jednym celem. Zabić. Budzący się w nim szał wyostrzył jego zmysły, spowalniając jednocześnie reakcje otoczenia.

Wymierzony w niego cios obitej metalem pięści wydawał się płynąć leniwie w powietrzu. Drakodianin chwycił nadlatujące ramię, wykręcając je do tyłu wskoczył na plecy ogra. Pazury drugiej ręki wbił w żuchwę olbrzyma. Szarpnął ramieniem odsłaniając kark przeciwnika, który szarpał się i wrzeszczał chcąc zrzucić z siebie dwustukilogramowy ciężar. Zaopatrzona w rzędy zagiętych, ostrych zębów paszcza wgryzła się w odkrytą ogrzą szyję.

Przekleństwa przeszły w głuchy bulgot, któremu wtórowała wyciekająca z pyska krew. Odbijając się od pleców swojej ofiary Ragros wylądował obok porzuconej broni, z tyłu słychać było odgłos upadającego ciała i zgrzyt metalowych płyt. Chwycił zablokowany miecz i jednym szarpnięciem wyrwał go z maczugi, ryknął potężnie obwieszczając swoje zwycięstwo. Jego szmaragdowe oczy zachodziły coraz bardziej niewidoczną mgiełką wzbierającego szaleństwa. Tłum wiwatował, gdy krata po przeciwnej stronie areny zaczęła się unosić.
      Drakodianin zerwał się do biegu, połykając kolejne metry dzielące go od nowego wyzwania, którym okazał się ork. Jego głowa zakryta była przez hełm z koszykową osłoną na twarz. Poza tym i naramiennikami z kołnierzem nie miał na sobie żadnej ochrony, jego owłosiona skóra pokryta była licznymi tatuażami i totemicznymi znakami. Walczył dwoma jednoostrzowymi toporami.
Wyprowadzone przez młodego samca uderzenie ork zatrzymał krzyżowym blokiem. Nowi przeciwnicy spojrzeli na siebie badając swoje siły szukając potencjalnych słabych punktów. Po chwili bezruchu odskoczyli od siebie uwalniając broń. Drakodianin wiedział, ze nie będzie w stanie blokować podwójnych ataków, zdawał sobie również sprawę, że ork ma wystarczająco dużo siły, żeby przebić jego łuski. Musiał znaleźć sposób, żeby szybko go wyeliminować, jeśli chce walczyć dalej. Uderzył lekkim, lewym cięciem w ramię, miecz napotkał stylisko topora. Pod hełmem orkokrwisty uśmiechnął się wrednie i zamierzył się drugą bronią, nie zdążył jej jednak opuścić, gdy koszykowa osłona twarzy wgięła się pod uderzeniem łuskowatej pieści.
Gladiator zachwiał się robiąc kilka kroków do tyłu, dając tym samym chwilę czasu drakodianinowi. Cofając się uderzył na odlew, topór zagłębił się w naramienniku przeciwnika. Młody samiec ryknął czując zagłębiające się w ramieniu ostrze. Na szczęście wzmocniona skóra przejęła większą część uderzenia zapobiegając odcięciu ręki. Pomimo to ostrze przebiło się przez łuski, lecz nie naruszyło mięśni.
      Ogłuszający ryk wzbił się ponad głowy motłochu i szlachty Sorgirre. Ragros skoczył na orka powalając go na ubity piach areny samą swoją masą. Potężne uderzenie szponiastą łapą rozerwało tętnice szyjną, z rozerwanego naczynia trysnęła struga krwi, kolejne uderzenie tym razem w odsłoniętą pierś. Pazury zagłębiały się w ciele ofiary, gladiator uderzał raz za razem masakrując i tak już nieżyjącego wroga. Szaleństwo popychało go do ciągłego ataku.
Zaprzestał bezczeszczenia zwłok dopiero, kiedy całe jego ręce i pierś zachlapana była posoką. Odrzucił martwe ciało na bok i rozejrzał się za kolejnym rywalem, którym okazał się szarżujący w jego stronę Minotaur. Z opuszczonego pyska unosiły się kłęby pary, dla czarnołuskiego poruszał się w żółwim tempie, jego wyostrzone do granic możliwości zmysły rejestrowały poruszenie się każdego mięśnia bykostwora.
Ragros przykucnął bokiem do zbliżającego się wroga, opuścił głowę na pierś i w momencie, kiedy Minotaur był prawie dokładnie nad nim chwycił go za nogę oraz bark i używając całej swojej siły wykonał dźwignię podnosząc przeciwnika nad głowę cisnął nim jak głazem. Humanoidalna bestia poszybowała w stronę rogu areny i z głośnym, chrapliwym rykiem nabiła się na wystające ze ścian zaostrzone pale.
Ragros ruszył w stronę wiszącego truchła zrywając ze stojaka korbacz zakończony kolczastą kulą, podbiegając do końca areny skoczył chwytając się zakrzywionych rogów martwego Minotaura. Podciągnął się, po czym zaczął się wspinać po kolcach do pierwszych rzędów widowni. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować oszalały gladiator przeskoczył przez kamienny murek i zamachnął się. Kolczasta głowica zmiażdżyła trzech widzów, rozległ się przeraźliwy ryk spanikowanej gawiedzi, która rzuciła się do ucieczki.
Drakodianin dopadł jeszcze kilka ofiar ociągających się z odwrotem. W momencie, kiedy zabrakło mu pod ręką widzów rozszalały umysł niewolnika zaczął poszukiwać nowych przeciwników, jego wzrok spoczął na loży szlachty. Zamachnął się i cisnął korbaczem w najbliższego wysoko urodzonego, kolczasta kula zmiażdżyła głowę pechowca niczym dojrzały owoc. Zaraz po rzucie popędził śladem lecącej broni dopadając drugiego drakodianina, odzianego w przepyszne złote szaty ociekające klejnotami. Jego pulchne gardło nie stanowiło żadnej przeszkody dla pazurów gladiatora.
Próbującego uciec tchórza przebił kostną kosa na końcu ogona. Jego spojrzenie przykuł siedzący na zdobionym tronie osobnik. Miał dziwny czerwono-brązowy kolor łusek, a jego głowę i pysk pokrywały drobne guzy i wyrostki. Siedział rozparty na swoim miejscu stukając o poręcz trzymaną w dłoni buławą. Niewolnik ruszył w jego stronę i gdy dzieliło ich kilka kroków znieruchomiał, jego umysł oplotły niewidzialne sieci zamykającej się mentalnej klatki. Szaleństwo z wolna ustępowało zastąpione przez dziwną pustkę, ostatnie, co pamiętał to jak pada na ziemię obezwładniany niezliczonymi rękoma strażników.
Ocknął się na chwile, zbudzony gardłowymi krzykami. To miejscy dostojnicy debatowali, co z nim zrobić. Wisiał przykuty do ściany masą łańcuchów pod pilna strażą. Przy marmurowym stole siedziało dziesięciu dygnitarzy w tym jego pan Ssablih, milczący i ponury. Ten dziwny brązowy gad jednym gestem dłoni uciszył pozostałych, najwidoczniej to on był władcą miasta.
   „Dobrze będę wiedział, kogo zabić, jako pierwszego” – pomyślał były gladiator
   - Jedyną karą za jego zbrodnie jest śmierć, nie ma co do tego wątpliwości i dokona się to jutro na głównym rynku – dziwny dostojnik wyraził swoją opinię, która była najwidoczniej równoznaczna z rozkazem.
Wyprowadzonego niewolnika wrzucono do ciasnej celi i odurzono jakimiś ziołami, żeby nie miał się stawiać. Tak minęła noc i wczesny ranek i gdy prowadzono go na miejsce egzekucji nadal odczuwał skutki podania leków, dlatego nie zauważył, że jeden z jego strażników pada martwy z poderżniętym gardłem. Zaraz po nim upadli dwaj kolejni. Nim zbrojni zdołali się zorientować, zamachowcy zlikwidowali praktycznie całą eskortę Ragrosa, jego samego pozostawiając przy życiu.
    Jeden z morderców przytknął gladiatorowi pod nos parującą butelkę. Intensywny zapach przegnał resztki narkotyków uwalniając czarnołuskiego z odrętwienia. Piętnastu skrytobójców popatrzyło na niego spod swoich kapturów, jeden z nich rzucił na ziemię przed niewolnika zmięty papier. W momencie, kiedy schylił się, żeby go podnieść zabójcy rozpłynęli się niczym cienie. To był list, „ale przecież ja nie umiem czytać” – pomyślał wyzwoleniec. Spojrzał na kartkę, zgrabnym stylem wyrysowane były znaki tego dziwnego języka, którego używał stary szaleniec w celi obok.
„Jeśli czytasz tę wiadomość znaczy, że moi najemnicy dobrze się spisali, tak jak ty na ostatnim turnieju. W przeciągu kilku chwil zlikwidowałeś trzech moich największych rywali, chociaż wiem, że nie byłeś tego świadom.
Uznałem, iż wyświadczyłeś mi przysługę, która postanowiłem spłacić ratując Cię przed niechybną śmiercią. Zapewne będą cię szukać, a ja nie mogę sobie pozwolić na ukrywanie cię na swoim terenie, bo o jednoznacznie dowodziłoby, że ci pomagam. Udaj się do naczelnika kopalni i pokaż mu dołączony do listu sygnet, będzie wiedział, co robić dalej. Liczę na twój rozsądek…”



Rozdział 2

      Przez jakiś czas zbieg ukrywał się po licznych opuszczonych domach i rezydencjach unikając przemierzających miasto patroli straży, kradnąc coś do zjedzenia. Przez cały czas zastanawiał się czy posłuchać tajemniczego wybawiciela, „a co jeśli to kolejny podstęp? Jeśli złapią mnie tam i odeślą powrotem do tego spasionego śmierdziela? Najwyżej znajdę go i zabiję” pomyślał. Z tym postanowieniem przeczekał do nocy, przekradł się niezauważony do północnego muru Sorgirre, znajdowała się tam wyrwa prowadząca do wielkiego usypiska ziemi usuwanego z kopalni razem z resztą nieprzerobionego surowca.
Był środek nocy, więc nikogo nie powinno być u naczelnika. Podszedł do starego, zniszczonego budynku i upewniwszy się, ze w pobliżu nie ma nikogo wszedł bocznym wejściem. Nadzorca okazał się sędziwym drakodianinem, jego łuski wyblakły do tego stopnia, że przybrały śnieżnobiały kolor. Przez jego pysk biegło podwójne sino granatowe pomimo upływu lat cięcie w kształcie litery X. Jedna ze szram przechodziła tuż obok oka powodując jego opadnięcie, co stanowiło komiczny widok. Staruch otworzył szerzej oczy, gdy zobaczył wyłaniającego się z mroku pomieszczenia młodego zbiega.
   − Co ty tu…? – zająknął się zaskoczony.
Nim pytanie zabrzmiało do końca Ragros rzucił na stół złoty sygnet od swojego wyzwoliciela. Metal przyjemnie zabrzęczał na drewnianym blacie.
    − Czy to pierścień od…?
   − Nie wiem czyj jest ten kawałek metalu wiem tylko, że masz ukryć tego, który ci go pokaże.
   − Tak, tak oczywiście – mówiąc to wstał, podszedł do tylnej ściany i przekręcił uchwyt z wygaszoną pochodnią. Z lekkim zgrzytem przesunęła się ruchoma część elewacji ukazując otwarte przejście. Nadzorca kiwnął głową, aby przybysz podążył za nim. Tunel oświetlał jedynie blask niesionej przez przewodnika łuczywa. Szli tak dość długo raz wspinając się, raz schodząc ostro w dół. Dwóch drakodian nie rozmawiało ze sobą, przedłużający się spacer skończył się nagle kolejnymi zamkniętymi drzwiami. Starzec zastukał w nie trzy razy, odczekał chwilę, po czym uderzył kolejne trzy razy. Rozległ się odgłos przesuwanej, ciężkiej szafy. Wejście otworzyło się nagle, w blasku bijącym z pomieszczenia widać było ludzką sylwetkę.
  − Witaj Garze, mam do ciebie prośbę – rzekł zarządca.
   − Jeśli nie jest zbyt wymagająca – uśmiechnął się lekko i odsunął się od drzwi.
  − Poczekaj tu chwilę – szepnął do młodzieńca, po czym wszedł do pomieszczenia. Drakodianin stanął obok człowieka w średnim wieku, w starej tunice. Pod nią widać było dobrze utrzymaną kolczugę, przy pasie wisiał długi miecz w wysłużonej pochwie.
− Nasz wysoko postawiony przyjaciel prosi, aby ukryć tego osobnika, którego przyprowadziłem. Pilnujesz najdalszych zakątków kopalni, więc powinien tu być bezpieczny. – mówiąc to skinął młodemu głową. Gdy ten podszedł, człowiek uniósł brwi. Ten drakodianin miał o dziwo czarne łuski i zielone oczy. Widać było, że jest młody, nadzwyczaj młody. Ile mógł mieć? Dziesięć lat? Dwanaście?, A już mierzył ponad dwa metry. Można było się spodziewać, że osiągnie trzy do dwudziestego roku życia. Zadziwiające. To musiał być gladiator. Zdradzała go postawa. Pewne siebie spojrzenie, był dumny i nieokrzesany, idealnie wyrobione mięśnie tańczące pod łuskami. Jest silny przyda mi się – myślał Gan, po czym odparł głośno.
  − Dobrze ukryję go, w końcu mam u ciebie dług wdzięczności. We dwóch podeszli do tunelu i spojrzeli raz jeszcze na opartego o ścianę młodzieńca.
− Choć za mną, musisz się dostać do innych pracujących w czasie zmiany warty – rzekł człowiek.
Drakodianin wszedł do pomieszczenia, pochylając głowę i szorując kołnierzem o sufit. Nadzorca sięgnął do odemkniętego kufra wyciągając kajdany połączone łańcuchami. Młodzieniec dał się zakuć patrząc przy tym pogardliwie na te dwie niedojdy. Bransolety na kostkach i nadgarstkach były dziwne, ale łączące je metalowe pierścienie w małym stopniu krępowały jego ruchy.
  − Tylko ostrożnie, nie próbuj wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, w tych osłonach są specjalne ostrza otwierające się przy każdym szarpnięciu. Jeśli więc nie chcesz mieć odciętych dłoni nie rzucaj się.
Weszli do kolejnego korytarza, podczas gdy stary nadzorca rozpoczął drogę powrotną do swojego małego biura.

                                               ***
      Ragos szedł za człowiekiem, minęli kilka zakrętów, po czym trafili do dużej jaskini przeznaczonej na spoczynek dla niewolników. Widać było przeważnie drakodian, nie zabrakło jednak paru orków czy minotaurów, był nawet troll.
Dozorca niewolników zwrócił się szeptem do strażnika:
− To jest nowy, powiedz mu pokrótce, co i jak i miej go na oku. Interesuje się nim nasz sponsor, więc nie przesadzaj z zabawą. – po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł.
      Młody niewolnik otrzymał drewnianą miskę wypełnioną jakąś mazią, być może gęstą zupą. Podczas jedzenia został poinformowany, że mają pracować póki nie wydobędą określonej ilości kruszcu dziennie, a jeśli ktoś wyrobi więcej otrzyma dodatkowa porcję strawy lub możliwość dłuższego wypoczynku. W przypadku, gdy jeden ze strażników ginął odbywały się zawody. Zwycięski więzień zyskałby wtedy wolność i zajął miejsce poprzednika. Za nieposłuszeństwo natomiast czekały tortury, ograniczenie racji żywieniowych i godzin snu.
Ragros usadowił się w naturalnym zagłębieniu, które wyżłobiła cieknąca przez lata woda w coś na kształt ławy. Przyglądał się wszystkim pozostając na uboczu. Założono mu specjalny spleciony z łańcuchów pas pozwalający odnaleźć go w mrokach kopalni. W czułe nozdrza czarnołuskiego uderzył wszechobecny odór. Połączone zapachy niewolników i skalnych wyziewów drażnił młodego samca, ale przynajmniej tutaj nie będą go szukać.
***
      Niestety Ragros nie miał racji. Pościg deptał po jego piętach przeszukując dokładnie wszystkie miejsca, w których się ukrywał. Kilka godzin o tym jak wmieszał się w tłum robotników grupa poszukiwawcza stanęła przed domem nadzorcy kopalni.
Nie wiadomo, jakim zrządzeniem losu tak wyszkoleni poszukiwacze zgubili trop swojej ofiary zważywszy, że był wśród nich czarodziej. Wyglądało to tak jakby zbieg pojawił się przy kopalni, ale uciekł dalej w nieznanym kierunku. Przerażony zarządca nie wiedział, co się dzieje, gdy grupa piętnastu drakodian wpadła do jego malutkiego schronienia i zaczęła poszukiwania. Wyglądali niemal jak psy wietrzące za tropem swojej ofiary. Bez słowa wytłumaczenia zniknęli z taką samą szybkością z jaką się pojawili. Nie odkryli na szczęście tajnego przejścia, ani jednego udziału w ucieczce młodzieńca. Nie wiedział, czemu zawrócili skoro dotarli tu tak szybko, lecz nie obchodziło go to. Ważne, że wykonał polecenie sponsora i nikt się o tym nie dowiedział.

***

      Życie Ragrosa w kopalni wyglądało cały czas tak samo. Pobudka, praca przez niewiadomo ile godzin, chwila wytchnienia przy posiłku, dalsza praca i drugi lekki posiłek zaczynający krótki czas snu. Po kilku tygodniach stracił rachubę czasu, nie wiedział czy jest dzień czy noc, kolejny dzień, czy minęło kilkanaście godzin pracy, a może dopiero parę minut.
Wydobywanie kruszców było żmudnym zajęciem, ale jego przywykłe do wielogodzinnego wysiłku z bronią i pancerzem ciało dawało sobie radę. Nie zmieniało to faktu, że był zmęczony. Wiedział już jak pracować, aby zasłużyć na „nagrodę”, jak nazywali to strażnicy. Dodatkowy posiłek lub kilka godzin snu, sam musiał wybrać, był to trudny wybór. Pracował jak długo starczało mu sił uśmiechając się w duchu z innych widząc ich miny, gdy zjadał trzeci posiłek w ciągu dnia pracy. Kiedy jego mięśnie odmawiały już posłuszeństwa wybierał dodatkowy sen.
Strażnicy traktowali go, jako swojego ulubieńca, zakładając się między sobą ile surowca zdoła w dany dzień wydobyć. Zdarzało się, że oberwał batem jak każdy, jednak ich stróże nie byli nazbyt skłonni do zabaw z niewolnikami. Zdawali sobie sprawę z wagi każdego robotnika, nowy podopieczny to dodatkowe funty wydobytego kruszcu, czyli większy zarobek dla nich.
***
    Pewnego dnia, gdy odebrał dodatkową porcję strawy stanęło przed nim dwóch współwięźniów. Zielonoskóry troll i barczysty Minotaur, widać było, że trzymają się razem, aby wymuszać dla siebie darmowe posiłki jak i inne nieliczne rzeczy, jakie mieli kopacze.
  − Popatrz Skała to ten nowy, podobno jest dobry, wydobywa dużo kamieni – zakpił troll – Ty dziwaku ja i mój przyjaciel ciężko dziś pracowaliśmy, potrzebujemy więcej jedzenia, a tobie na nim zbywa.
− Wypowiadasz się za was dwóch, czy twój kumpel nie umie gadać? Wyrwali mu język, czy po prostu jest za tępy żeby powiedzieć poprawnie parę słów? – odparł z przekąsem drakodianin – No w końcu wysługuje się taką miernotą jak ty, pewnie trzymasz mu miskę w porze karmienia, żeby jej nie rozwalił.
  − Jak ci… - zaczął Minotaur.
Ragros skończył jeść i odłożył pustą miskę na bok, po czym zagadnął.
   − A jednak potrafisz mówić, cóż za niespodzianka, już myślałem, że będę musiał wysłuchiwać jęczenia tego zielonego pajaca. – słysząc to bykostwór zaatakował w typowy dla swojej rasy sposób.
   Pochylił głowę i skoczył na przodu chcąc nadziać gada na rogi, nie wiedział jednak jednego. Sprowokował do walki czarnołuskiego, którego jedyne zajęcie przez pierwsze piętnaście lat życia było gladiatorskie rzemiosło. Nim umysł zdołał przeanalizować, co się stało zadziałało wyszkolenie i instynkt.
Ragros odskoczył w bok, używając ogona uderzył w kark Minotaura powalając go na ziemię. W momencie, kiedy bykostów legł na glebę troll wskoczył na plecy drakodianina zamykając swoje chude, ale nad wyraz silne ręce na szyi czarnołuskiego. Troll począł dusić przeciwnika, jego mięśnie poczęły wyciskać powietrze z płuc Ragrosa, który musiał cos zrobić, żeby odzyskać oddech. Po raz kolejny z pomocą przyszedł mu instynkt. Były gladiator chlasnął pazurami brzuch zielonoskórego, a gdy ten sycząc z bólu poluzował uchwyt wbił w jego trzewia żądlastą kosę kończącą jego ogon.
Troll odskoczył jak oparzony uwalniając Ragrosa. Drakodianin charcząc zwrócił się do przeciwnika i splunął na niego. Zielonoskóry ryknął jak porażony, jego skóra w miejscu, gdzie dosięgła go plwocina poczęła schodzić jakby została poparzona kwasem. W momencie, kiedy troll rzucił się na ziemię wyjąc z bólu na Ragrosa wskoczyło kilkoro strażników. Pozostali związali go łańcuchami, dopiero teraz zauważył i poczuł ostrza bransolet wbitych w jego skórę, ale nie miał czasu nad tym myśleć. Ciągnięty był do dowódcy wachty, który popatrzył na niego wysłuchując relacji podkomendnych.
  − Walczył z dwoma innymi górnikami o numerach A-117 i A-050, zostali nieźle poturbowani.
− Ile zajmie ich leczenie?
− Góra dzień jak sądzę.
Dowódca spojrzał w oczy czarnołuskiemu. Nie widział w nich ani żalu, ani strachu. Uśmiechnął się do siebie. „Szkoda, że tacy harują w kopalni, a nieudolni dowódcy przegrywają bitwę za bitwa.” – Wychłostać go i niech wraca do roboty.
    Ragros został przykuty do specjalnie przygotowanego postumentu krępującego jego ruchy, podczas, gdy trzech strażników zaczęło okładać go batami. Dziesiąty… trzydziesty… sześćdziesiąty… setny… Nie dawał po sobie poznać, ze praktycznie nic nie czuje, jego łuski były już na tyle twarde, aby zaabsorbować te uderzenia. Kiedy odnosili go udawał słaniającego się na nogach. Rzucili nim o skały; lekko postękując położył się na boku, żeby nie narażać obolałych pleców. Przynajmniej dostanie kilka godzin snu.
Kilka tygodni później sytuacja praktycznie się powtórzyła, po raz kolejny sprowokowany drakodianin wdał się w kolejną bójkę. Tym razem nie użyto zwykłych batów, tylko specjalnie splątane skórzane pasy z wszytymi metalowymi kulkami o ostrych krawędziach, które bezbłędnie wnikały w przestrzenie między łuskami, wsączając w skórę substancję powodującą nieznośny ból.
Teraz życie młodego samca dzieliło się na dwa etapy: pierwszy względnego spokoju i drugi, zaczynający się w chwili kolejnej bójki.
***
Po kilku latach Ragros przywykł do tego, nie zważał na pokryte bliznami ciało, nie spotulniał, stał się jeszcze bardziej agresywny i brutalny.
Osiągnął już swoje ostateczne rozmiary, niemal trzymetrowa postać wyróżniała się z tłumu sięgających mu do barków drakodian.. Niezliczone godziny pracy wyżłobiły potężne mięśnie pod łuskowatą skórą. Przypominał teraz chodzący posąg ze spiżowymi splotami.
    - Dlaczego nie uciekasz? – zapytał któregoś dnia pracujący obok niego więzień.
    - Myślisz, że się da? – zakpił czarnołuski – Za dużo straży, za głębokie tunele, nawet gdybym przez nie przebrnął musiałbym pokonać całe miasto patroli. Bez sensu.
    - Powinieneś podnieść bunt, każdy w kopalni się ciebie boi, widziałem, jak patrzą gdy obok nich przechodzisz, gdybyś rozpoczął rewoltę poszliby za tobą
    - Banda snujących się obdartusów na moim karku, tego mi jeszcze trzeba – żachnął się.  - Większość z pracujących tu to nieposłuszni gladiatorzy i skazani za zbrodnie złodzieje i mordercy. Potrafią się posługiwać bronią.
    − Daj mi spokój, zamknij jadaczkę, bo jeszcze cię usłyszą, nie mam jeszcze ochoty na kolejne baty.
    Minęło kolejnych kilka lat, gdy w polu widzenia Ragrosa znów pojawili się troll i minotaur. Z początku omijali się z daleka, tak jakby się nigdy nie spotkali. Drakodianin wiedział jednak, że to tylko pozory i tych dwoje tylko czeka na nadarzającą się okazję, aby spróbować po raz kolejny udowodnić mu swoją wyższość. Po tygodniu spokojnej pracy nastał ten dzień: Ragros dobrze o tym wiedział, atak nastąpi zapewne podczas posiłku lub na koniec dnia pracy. Kiedy strażnicy opuścili swoje stanowisko, pozostawiając niewolnikom czas na odpoczynek, czarnołuski usiadł na stercie przerobionego materiału.
Zamknął oczy i czekał. Jego miarowy oddech niedoświadczonego obserwatora mógł wprowadzić w mylne przekonanie, że młodzieniec śpi oparty o zwisający ze stropu stalagmit. Ragros usłyszał ciche, ledwie słyszalne kroki okrążające skalny naciek. Rozległ się gardłowy głos:
   − Popatrz na mnie śmieciu, zobacz, przez co musiałem przejść przez twój głupi upór. – to był głos tego żałosnego trolla.
Drakodianin powoli otworzył oczy.
− Gdzie się podział twój bezmózgi przyjaciel? Zgubił się idąc na stronę? – mówiąc to zobaczył kątem oka lekki ruch. Nie zdradził się jednak i dalej grał w tą śmieszną grę pozorów.
   −Miła pewną sprawę do załatwienia z dozorcą tej zmiany i nie mógł uciąć sobie z nami pogawędki. – dziwny uśmiech wypełzł na wydłużoną twarz trolla − ale chyba nie ma sensu ciągnąc tej konwersacji – zakończył zielonoskóry patrząc teraz prosto na Ragrosa. W tym samym momencie czarnołuski poderwał się z miejsca odskakując na bok. W skałę na wysokości gdzie jeszcze przed sekundą było gardło drakodianina uderzył nóż.
− A więc tu jest ten prymityw – zaśmiał się były gladiator.
   − Na co czekasz idioto atakuj!! – wrzasnął troll
Czas zwolnił, serce zaczęło bić miarowo i rytmicznie, czarnołuski poczuł znajome mrowienie w członkach. Zalewająca go adrenalina pchnęła go do działania. Skoczył do przodu wyprzedzając i atak przeciwnika uderzył potężnie we włochaty brzuch. Minotaur zachwiał się od uderzenia większego i silniejszego przeciwnika. Ragros stanął za bykostworem wykręcając jego ręce do tyłu pod nienaturalnym katem powalając humanoida na ziemię. Słychać było charczenie minotaura i chrzęst kości. Drakodianin przygniótł bark noga i jednym szarpnięciem złamał rękę przeciwnika. Wolną dłonią sięgnął po wbite w skałę ostrze. Przyłożył je do gardła przeciwnika i ciął. Odwracając się do zielonoskórego z zakrwawionym nożem w ręce i rzekł
   − Lekcja na przyszłość. Tak się podrzyna gardło – zaśmiał się paskudnie – Lekcja druga. Dobrze wyważonym nożem można rzucać! – nim ostatnie słowa wyszły z gardła drakodianina sztylet wbijał się w gardło trolla. Kiedy miał odejść poczuł na karku lekkie ukłucie. Potarł zranione miejsce dłonią czując pod palcami lotki strzałki wbitej między łuskami. Zdołał ją wyrwać zanim padł nieprzytomny obok swojej ofiary.

***

      Został ocucony wiadrem wody wylanym na głowę. W pełni rozbudzony rozejrzał się, aby zorientować się gdzie jest. Leżał przywiązany na dziwnym, podziurawionym stole. Wokół niego krzątało się kilku strażników. Przy stole z narzędziami stał człowiek z paskudnie pooraną bliznami morda. Na rękawie miał wyszytą krople krwi. Więc znowu trafił do jakiegoś mistrza tortur. Człowiek spojrzał na niego krzywiąc twarz w grymasie będącym zapewne jego uśmiechem.
   − Ocknąłeś się, dobrze będziesz świadom tego, co robimy. Nieźle nabroiłeś, zabiłeś jednego z trzech trzymanych w kopalniach minotaurów. Nieciekawie to wygląda, choć muszę przyznać, że ładnie to zrobiłeś. Nie czas jednak na gadanie. Chłopcy przynieście haki!
Ragros usłyszał odgłos rozciąganych ogniw, gdy przy jego rękach i nogach stanęło po dwóch katów. Używając specjalnego mechanizmu obrócili przywiązanego więźnia ciałem do ziemi. Czarnołuski poczuł niesłychany ból. Drakodianie wbijali mu zakrzywione haki w kończyny, po czym przerzucają łańcuchy przez zawieszone pod stropem pomieszczenia pierścienie. Następnie odwiązali go od stołu. Ciężar jego ciała rzucił go na ziemię.
   − Dalej dzieci ciągnąć w górę! – usłyszał głos nadzorcy.
Obezwładniający ból uderzył w niego, gdy łańcuchy się napinały rozrywając ciało. Podnieśli go tylko odrobinę nad ziemię. Przez fale cierpienia dobiegł do niego kolejny rozkaz.
− Odwróćcie go, chce zobaczyć jego plecy. – słudzy posłusznie wykonali polecenie powodując kolejny atak bólu.
− Ho, ho widzę, że już wcześniej byliśmy niepokorni – Szydził dowódca patrząc na sine pręgi na szerokich plecach więźnia. – A co to jest? – człowiek przyjrzał się lekkim wypukleniom na wysokości barków – Chyba komuś rosną skrzydła. Ciekawe. Przynieść jeszcze dwa łańcuchy!
Ragros nie miał czasu zastanawiać się, co jego oprawca miał na myśli mówiąc o skrzydłach gdyż poczuł po raz kolejny jak rozrywające skórę i łuskę ostrza wbiły się w jego plecy. Syknął z bólu, ale nie stracił przytomności, gdy szarpnięciami zaczęli ciągnąć go w górę. Wisząc cztery metry nad ziemią poczęli zaczęli ciągnąć jednocześnie za ogniwa wbite w jego kończyny.
Fala bólu…
Zanik świadomości…
Kolejne uderzenie cierpienia…
Nie wiedział ile to trwało, gdy rozległ się krzyk.
− A teraz w dół!
Wszystkie łańcuchy obwisły wypuszczone z rąk drakodian, poza dwoma najdłuższymi przywiązanymi do ściany.
Kilkuset kilogramowa masa czarnołuskiego ciągnęła jego ciało na spotkanie z kamienną posadzką. Kiedy miał już uderzyć w kamienną posadzkę, stalowe liny przytwierdzone do pleców napięły się całkowicie zatrzymując jego lot centymetr od dna groty powodując tak niewyobrażalny ból, że więzień stracił przytomność.
− Przynieść kwas!
Kolejne ciągnięcie w górę i kolejne rozciąganie, przez zamglone spojrzenie dostrzegł ustawioną pod nim wielką kadź z bulgoczącą cieszą w środku.
    − Do kąpieli z nim!
Znów poleciał w dół uderzając z wielką siłą w dziwny płyn. Poczuł się jak zanurzony w gęstej wodzie nie wiedział, dlaczego nazwali to kwasem. Nie chciał jednak pokazać swojego zaskoczenia i począł lekko się szarpać. Gdy wyciągnęli go z kadzi ostatecznie stracił przytomność zapadając w zbawczą ciemność.
    Wyrwano go z objęć zapomnienia wlewając mu siłą w gardło gorący, gorzki napar powodujący powrót świadomości. Gdy odzyskał czucie, tortury zaczęły się od nowa. Nie wiedział ile czasu minęło, ile razy go wybudzali. Z każdym kolejnym atakiem bólu wzrastał w nim gniew. Zaczął rosnąć niczym wzbierająca w czasie sztormu fala przypływu. Cały świat kurczył się do malutkiego obszaru przed jego oczyma. Ostrość spojrzenia poczęła przysłaniać niewidoczna mgła i gdy zasłoniła całkowicie wzrok budząca się furia wybuchła. Z gardła Ragrosa wydobył się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach ryk nienawiści, chwycił przybite do rąk łańcuchy i zerwał je powalając trzymających je strażników. Wylądował na ziemi przetaczając się, aby zamortyzować upadek. Poderwał się uwalniając się całkowicie z niewoli wyrywając przy tym nadal tkwiące w ciele haki. Nie był świadomy tego, co robi.
Całkowicie zawładnął nim instynkt przetrwania. Pierwotna natura z czasów, gdy jego przodkowie nie różnili się do zwierząt i nie posiadali umiejętności rozumowania i twórczego myślenia. Wszyscy prześladowcy stali przed nim całkowicie zaskoczeni tym, co się stało. Ruszył na nich pędem, rozchylając pysk. Spomiędzy rzędów ostrych zębów począł unosić się zielonkawy dym. Gdy był już bezpośrednio przed swoimi katami rozwarł paszczę posyłając w ich kierunku strumień zielonkawego kwasu. Żrąca substancja rozpuszczała wszystko na swej drodze, od ubrania na kościach po szczątki drakodian skończywszy.
Czarnołuski przebiegł po szczątkach niedawnych katów i runął na oślep przed siebie. Niesłyszalny głos prowadził go, wskazując nieomylnie kierunek ucieczki. Nie czuł, że jego zmaltretowane ciało nie powinno być w stanie się poruszać, napędzała je jednak rozniecona furia. Przebiegł korytarz za korytarzem, grotę za grotą w swoim zatraceniu oddalił się znacznie od najdalszych uczęszczanych tuneli kopalni. Stanął dopiero, gdy na jego drodze pojawiło się sporych rozmiarów jezioro. Nie zastanawiając się zbytnio wskoczył w jego otchłań. Instynktownie ułożył optymalne ciało, ręce i nogi wzdłuż ciała używał bocznie spłaszczonego ogona jak potężnego wiosła.
      Wykonując esowate ruchy przemieszczał się szybko przed siebie. Nurkował coraz niżej, gdy poczuł na skórze nasilające się prądy wodne. Ragros nie zastanawiał się długo nad tym zjawiskiem. Opadł na dno i używając do pomocy rąk począł płynąć pod coraz silniejszy prąd. Potężne pazury na dłoniach ryły miękką ziemię pozostawiając po sobie głębokie wyżłobienia. Poruszając się w stałym tempie dotarł do zwężenia, czegoś w rodzaju tunelu prowadzącego do drugiej części zbiornika.
Wpłynął między ostre skały lawirując najlepiej jak potrafił. Pomimo tego niemal czół kamień ocierający się o łuski. Nagle ujrzał przed sobą rozszerzający się otwór prowadzący do otwartej części akwenu.
    Przyśpieszył chcąc wydostać się na stały ląd, gdy zobaczył przepływającą obok pokaźną rybę. Nie bacząc na nic wyrwał się do przodu rozwierając szczęki. Ułamek sekundy później pysk zamknął się wokół pechowej ofiary. Rozbudzony głód dał o sobie znać, więc czarnołuski musiał przedłużyć swój pobyt w jeziorze. Nie przypuszczał, ze poza jego granicami tak łatwo znajdzie cos do zjedzenia. Gdy zaspokoił pierwszy głód postanowił się rozejrzeć.
Wyszedł na brzeg. Piaszczysta plaża była mała, lekko schodziła do wodnej toni. Znajdował się w dużej jaskini zasnutej dziwną mgłą. Runął na piasek, szał powoli go opuszczał pozbawiając niewyobrażalnej siły i nieczułości na ból. Zapadł w niespokojny sen nie mając już tyle silnej woli, aby poszukać jakiegokolwiek schronienia.
Kiedy się ocknął uderzył go atak bólu. Zbawcze szaleństwo odeszło pozostawiając czarnołuskiego w jego zniszczonym ciele. Popatrzył na rany, świeże, czerwone od wzbierającej krwi. Rozejrzał się nie wstając. Oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia, gdy zobaczył leżące obok zwoje czystych bandaży i jakąś butelkę wypełnioną przezroczystym płynem. Najdelikatniej jak umiał owinął rany materiałem. Nadgarstki, kostki, ślady po kajdanach… Połowa jego ciała owinięta była białą tkaniną. Sapnął z irytacją i sięgnął po buteleczkę. Odkorkował ją i powąchał. Poczuł znajomy zapach mieszanki ziół w wodnym roztworze. Wywar podawano do uśmierzania bólu. Pociągnął mały łyk… Zadziałało.
Nie wystarczyło, aby złagodzić go całkowicie, ale po wypiciu reszty mógł przynajmniej normalnie chodzić.
Chwiejnym krokiem ruszył wybadać swoje tymczasowe schronienie. Ktoś tu musiał byś skoro podrzucił mu bandaże i lekarstwo. Grota okazała się mniejsza niż z początku sadził, ale i tak była spora. Jezioro zajmowało całą północną stronę. Nieopodal po wyżłobionych stopniach spływał mały potok zaczynający się gdzieś wysoko, blisko stropu, który wąskim korytem wpływał do jeziora. Ragros przystanął i napił się czystej wody, po czym ruszył dalej zbliżając się do źródła dziwnej mgły. Wszedł w mleczna barierę nic nie widząc. Nie wiedzieć, czemu zmierzał cały czas na zachód. Już myślał, że całkowicie zabłądził, gdy mgła podniosła się ukazując olbrzymie monstrum. Trzymetrowa głowa miała kształt stożka  pokrytego jednolita kostną osłoną. Grzbiet zdobił wyrostek przypominający płetwę, potężne łapy z ogromnymi pazurami również pokryte były naturalnym pancerzem.
Rozchylona paszcza pełna szablastych zębów wisiała na wysokości głowy czarnołuskiego. Dziwne pomarańczowe oczy potwora patrzyły na drakodianina jak na nowy posiłek. Głuchy pomruk dobywał się z gardła stora wprowadzając skały w drżenie. W momencie, gdy miał rzucić się na przybysza naruszającego jego terytorium coś go zatrzymało. Zadarł głowę jakby nasłuchując, po czym tak samo nagle jak się pojawił odszedł odsłaniając Ragrosowi widok na wznoszącą się ponad nim purpurowa wieżę.

Rozdział 3

    Gdy błąkał się w mlecznobiałej zasłonie słyszał dochodzące ze wszystkich stron głosy. Szeptały tak cicho, że nie dało się ich zrozumieć. Mijała minuta za minutą a nawoływania stawały się coraz bardziej natarczywe, świdrowały psychikę słuchacza doprowadzając go do szaleństwa. Już miał zawrócić w stronę jeziora, gdy cała mgła rozwiała się, a głosy ucichły. Przed sobą drugi raz zobaczył dziwaczny stalaktyt. Zwisał ze stropu kończąc się na wysokości kilkunastu metrów nad podłożem. Jego zwężający się koniec został całkowicie zmieniony ręką nieznanego twórcy. Cztery wygięte, kamienne żebra schodziły w dół by połączyć się z wirującą, połyskliwą kulistą sferą fioletowego światła.
Czarnołuski zorientował się, że stoi na dziedzińcu wybrukowanym szarymi płytami. Stare, zwietrzałe mury otaczały powierzchnie pod dziwną budowlą. Ruiny ciągnęły się do ogromnej wyrwy w skale, w której leżało to dziwaczne bydle spotkane wcześniej we mgle. Jego zamknięte snem oczy nie zareagowały na pojawienie się intruza. Ragros rozglądał się dalej, ale nie widział sposobu, aby dostać się do tej dziwacznej wieży inaczej niż na skrzydłach. Znów odezwał się głos w jego głowie.
-„ Mur, podejdź do muru…”
Nie wiedząc, jak się temu przeciwstawić wykonał polecenie, po czym otrzymał kolejną wskazówkę.
- „Symbol, wyrysuj go… Na co czekasz?...”
We wskazanym miejscu wydrapał pazurem nieznany mu znak.
Ukazała mu się brama między odrzwiami wypełniona wirującymi prądami powietrza.
- „Czekam na Ciebie…”
Ostatni przymus nakazał mu wejść między filary wrót.
Zrobił jeden krok, potem następny…

***

      Znajdował się w obszernej Sali wyłożonej draperiami. Ogień w wielkim kominku skakał wesoło roznosząc po pomieszczeniu kojące ciepło.
Kilka foteli o różnej stylizacji stało zwróconych do paleniska. Jeden z nich, największy, wyściełany materiałem stał nieco z boku. Zwrócony był w stronę okrągłego okna. Na fotelu ktoś siedział. Nie dało się określić kom jest. Całe ciało zakrywała mu zdobiona czerwono-zielona szata. Twarz skrywał opuszczony nisko kaptur. Nieznajomy lekko drgnął, gdy Ragros pojawił się w zasięgu jego zmysłów.
Wstał, powoli odwracając się w stronę czarnołuskiego. Zasłaniający twarz materiał samoczynnie zsunął się z głowy. Przed drakodianinem ukazał się ni to człowiek, nie to elf. Widać było, że jest nadwyraz stary, lecz jego twarzy nie szpeciły ani zmarszczki, ani plamy wątrobowe. Lekko szpiczaste uszy wystawały z długich, siwych włosów. Gdy się poruszył czarnołuski dojrzał przez jego szatę lekki poblask ognia.
   „Kim on jest? Zjawą?” – pomyślał zdziwiony gladiator
   - Witaj w moim domu młodzieńcze – szare wargi elfa wypowiedziały niesłyszane przez te mury od dawna słowa – co cię sprowadza do mojej siedziby? Nie mam skarbów, ani gór klejnotów – zażartował wykrzywiając wargi w parodii uśmiechu.
   - Czyjś głos nalegał, żebym się tu pojawił. Teraz poznaje, że to byłeś ty. – odparł drakodianin
   - Owszem pomogłem Ci parę razy, ale ta mała przysługa zostanie spłacona, jeśli zgodzisz się na moją prośbę. Obserwowałem cię, od, kiedy twój dawny opiekun przywiózł cię do tego żałosnego miasta nad nami. Zrozumiałem, że jesteś kimś wyjątkowym. Płynie w tobie krew pradawnych. To się nie zdarzyło od tysięcy lat. To pierwsza interesująca rzecz, jaka miała miejsce od… sam nie wiem, kiedy – zaśmiał się – Wiem, co jest twoim marzeniem. Wolność i odkrycie prawdy o własnym pochodzeniu. Mogę Ci w tym pomóc pod jednym warunkiem.
   - Czy to ty podrzuciłeś mi te bandaże?
   - Nie zmieniaj tematu – żachnął się mag – Zrobił to jeden z moich sług. Powstrzymałem tez swojego pupilka przed zjedzeniem ciebie, lecz to nie ma znaczenia. Wracając do sedna. Wesprę Cię, jeśli zostaniesz moim uczniem, dopóki nie nauczę Cię wszystkiego, czego będziesz chciał
   - Czy mogę odmówić i pójść swoją drogą? – Zapytał czarnołuski
   - Cóż, raczej nie – zachichotał duch – Nie wiesz jak wyjść, a ja ci tego nie powiem.
   - To, po co zadajesz głupie pytania i dajesz mi nadzieje na samodzielne podjęcie decyzji?
   - Trafna uwaga, bardzo trafna. A więc postanowione. Teraz objaśnię Ci zasady, jakie panują w moim domu. Będziesz uczył się wszystkiego, co nakaże. Możesz poruszać się po całej wieży bez ograniczeń. W czterech odnogach są biblioteki poświęcone różnym rodzajom sztuki, Magii Przywołań, Zniszczenia, Tworzenia i Magii Krwi. Niektórych woluminów i ksiąg nie wolno Ci czytać, ale o tym później. Jedyne miejsce, do którego na razie nie będziesz miał wstępu to moja pracownia. Będziesz zwracał się do mnie „mistrzu” lub „nauczycielu”. Wszystko jest jasne?
   - Tak starcze, jasne – Ragros zobaczył jak elf po raz kolejny się uśmiecha.
   - Zatem do dzieła. Pierwsze, co trzeba zrobić to wyleczyć Cię i nakarmić.
Gdy klasnął zewsząd pokazały się stworzenia przypominające cienie. Niosły ze sobą bandaże, butelki z eliksirami, igły oraz nici i inne akcesoria medyczne. Zręcznie opatrzyły i zszyły rany drakodianina. Sługi podały mu też obfity posiłek i napoiły środkami przeciwbólowymi, po czym zaprowadziły go do jego kwatery znajdującej się zaraz obok wielkiej sali kominkowej. Kiedy legł na świeżo przygotowane posłanie usnął natychmiast.

***

      Został zbudzony przez małego, włochatego stworka. Przekazał mu on telepatycznie, że śniadanie już czeka i mistrz życzy sobie, aby się pojawił tam gdzie wczorajszego dnia zaraz po posiłku. Ragros zjadł przyniesione mu jedzenie, jakże inne od ochłapów, jakimi był karmiony w kopalni. Zmienił niewolniczy, spleciony z łańcuchów pas i poplamioną krwią przepaskę biodrową.
   - A już jesteś, to dobrze! – przywitał go mag, gdy wchodził do Sali. – Dziś zaczniemy od wyjaśnienia twojego pochodzenia, bo to najprostsza z rzeczy, jakie chce Ci przekazać. Mam nadzieje, że moje sługi dobrze się tobą zajęły? – zapytał
Drakodianin pokiwał tylko głową na znak zgody.
   - Doskonale, a teraz usiądź wygodnie i posłuchaj. Wiem, że byłeś kiedyś gladiatorem. Pewnego dnia, przed igrzyskami poznałeś szalonego współplemieńca nieprawdaż?
Czarnołuski przytaknął.
   - Gderał coś niezrozumiale, cytując wersy z jakiejś księgi. Powiedział „… ty masz w sobie smoczą krew, ty jesteś dziedzicem wielkich jaszczurów…”
   - Nie dziw się tak chłopcze, on miał racje. W twoich żyłach płynie smocza krew. Twoja matka pochodzi z klanu Zjadaczy Światła. Tak mówią na drakodian, których łuski mają czarną barwę. Pochodzi z Miasta Świątyń, stolicy twojego ludu. Twoja rodzicielka jest Arcyczarownicą miasta i jedną z najbardziej wpływowych osób. Nie to jest jednak najciekawsze, albowiem twoim ojcem nie jest zwykły smok, który spłodził potomka z jedną z kapłanek. Jest to dość częstym procederem. Twoim ojcem jest pradawny Tharthoroth, jeden z sześciu Arcysmoków uznawanych przez twoich, jako istoty boskie. Nie wiem, dlaczego oddano cię łowcom niewolników, ale zakładam, że to pomysł zrodzony w smoczym umyśle. Abyś zrozumiał, czym różnisz się od innych smokokrwistych musisz poznać historię Pradawnych. Nie znam jej dokładnie, powiem, więc czego się dowiedziałem. Na początku istnienia Wszechrzeczy, kiedy nie było jeszcze bogów, ani innych żywych istot ziemię, po, której stąpasz stworzyły dwie istoty. Z wyglądu ponoć przypominały dzisiejsze smoki, lecz były stworzone z czystej energii. Emanacja ich siły życiowej była tak naprawdę czystą mocą tworzenia. Gdziekolwiek się pojawiły, gdziekolwiek spojrzały powstawało nowe życie.
Tak zrodziły się wszystkie żyjące rasy, roślinność i martwa materia. Powstał świat, jaki znamy dziś. Jest jednak drobny szczegół. Smoki nie powstały w czasie tworzenia gdyby nie pojawienie się siły podobnej do owych stworzycieli. Było to jednak ich przeciwstawieństwo, żywa pustka pożerająca wszystko, co zostało stworzone. Nazwijmy go na potrzeby tej historii Antykreacją. Owa Antykreacja postanowiła wchłonąć dzieło stworzone przez kreatorów. Gdy pojawiła się w tym świecie wszystko poczęło się rozpadać. Można to porównać do rozpruwania dobrej jakości materiału. Smoki postanowiły bronić swoich „dzieci” , ale były czystym tworzeniem, Nieznane ich naturze było niszczenie i odbieranie życia. Musiały jednak znaleźć sposób na powstrzymanie zagrożenia. I znalazły.
Używając całej swojej mocy zamknęły Antykreację w więzieniu z kryształu stworzonego z ich własnej esencji życiowej. Ów klejnot umieścili w samym centrum świata, w jądrze ziemi. Niestety ratując swoje dzieło zużyli zbyt wiele mocy, co groziło ich rozpadem. Rozdzieliły się, więc, każdy z nich na trzy mniejsze, osobne byty, które otrzymają część ich niewyobrażalnej potęgi. Tak właśnie zrodzili się Przedwieczni, Przedwieczni, czy też Arcysmoki jak wolisz. Czarny, Czerwony, Biały, Złoty, Błękitny i Szmaragdowy. Każdy z nich miał wolną wolę, każdy inaczej pojmował świat. Od nich właśnie pochodzą wszystkie żyjące dziś smoki i będzie tak dopóki Antykreacja pozostanie zamknięta w swoim więzieniu nazwanym Sercem Smoków. Tak, więc dopóki istnieje więzienie, istnieć będzie smoczy ród. To jednak nie wszystko. W chwili tworzenia się sześciu Pierwotnych część energii tworzenia obu braci kreatorów połączyła się tworząc siódmy byt, który dam nazwał się Tiamat, co w języku smoków znaczy „istota doskonała”. To już jednak opowieść na inny czas. Teraz musisz odpocząć do czasu, aż twoje rany wygoją się do końca. Wówczas to zaczniemy normalną naukę.
Po tych słowach mag zniknął pozostawiając Ragrosa samego z usługującymi mu cienistymi stworami.

***

      Następny dzień rozpoczął się tak samo jak poprzedni. O określonej godzinie Ragros został zbudzony. Zakomunikowano mu, że pan wieży już czeka.
   - Witaj uczniu – słowa te przywitało młodzieńca.
   - Witaj stary magu – odparł czarnołuski. Nie omieszkał zaakcentować swojej niezależności, co wywołało uśmiech na bezczasowej twarzy czarodzieja.
- Mam nadzieję, że zdążyłeś się już oswoić z myślą o swoim pochodzeniu. Nie zdajesz sobie jednak sprawy, na czym polega subtelna różnica między tobą a innymi półsmokami. Wyjaśnię ci to, gdy dokończę opowieść o powstaniu świata.
   - Jak już mówiłem początkowo zrodziło się sześciu Starożytnych. Nie wiadomo, dlaczego pozostała, rozproszona część energii Stworzycieli uformowała się w smoczycę Tiamat. Smocze wynaturzenie, dziecko czystego chaosu,. Z razu chciała dołączyć do sowich braci z zagospodarowywaniu zniszczonego świat, ale w jej skrzywionym umyśle zrodził się plan. Postanowiła zniszczyć smoczą rasę i dzięki temu dostać się do więzienia Antykreacji. Tak chłopcze, chciała wchłonąć jego moc, stać się istotą prawdziwie idealną zdolną do aktów wielkiego tworzenia, jak i niszczenia. Postanowiła przy okazji stworzyć dla siebie rasę doskonałych sług. Na szczęście dla nas jej zawistne plany wyszły na jaw. Była zbyt dumna i zarozumiała, by całkowicie się zamaskować. Rozpoczęła się druga w dziejach młodego świata wielka wojna, w trakcie, której Tiamat została pokonana. Tu pojawił się jednak problem. Trzech spośród braci zdecydowało się ją zabić, dokonać pierwszego zabójstwa, by ostatecznie zażegnać groźbę zagłady ich rasy. Niestety pozostali Starożytni nie zgodzili się na to, powstrzymując w ostatniej chwili twojego ojca prze egzekucją. Wygnali smoczych poza granicę wszechrzeczy i przykuli ją do ściany nicości. Jako znamię swej zbrodni pozbawiono ją koloru, który charakteryzuje każdego z Wielkich Jaszczurów. Łuki Tiamat stały się wielobarwne, migoczą wszystkimi kolorami. Taka była kara za spiskowanie przeciwko własnej rasie. Wydarzenie to popsuło relację między szóstką. Powstały dwa zwalczające się obozy: Czarny, Biały i Czerwony przeciw pozostałym. Jesteś synem czarnego Arcysmoka.
- Jak dowiedziałeś się tego wszystkiego? Jedyne istoty, które to pamiętają to Pradawni. Rozmawiałeś z nimi?
   - Nie młodzieńcze, gdybym spróbował się dostać do któregokolwiek z nich nie pozostałaby po mnie nawet widmo, na które patrzysz. Jak już mówiłem masz w sobie krew Tharthorotha, to nie jest zwykła posoka. Znam się trochę na magii krwi. Przez wiele dziesięcioleci studiowałem jej arkany, powiem ci, że niewiele już pozostało w krwi dakodianina, krwi twojej matki. Zastępowana jest esencją Pradawnego. Im jesteś starszy, tym bliżej jesteś stania się, stuprocentowym smokiem. Zakładam, że gdy wyrosną skrzydła i osiągniesz dojrzałość proces dobiegnie końca. Będziesz prawdziwym synem swojego ojca, jednym ze Starożytnych.
Jeśli chodzi o to skąd to wszystko wiem, a uwierz mi, jest to tylko nikła cząstka całości. Dowiedziałem się tego z twojej krwi. Dobrze znam się na swoim fachu i nawet z zaschniętej krwi z twoich ran potrafiłem to odczytać. Skoro masz w sobie najczystszą krew Arcysmoka zachowała ona piętno tamtych dni. Nie pytaj, czy wiem coś jeszcze. Trzy dni to zbyt krótki czas, abym wydobył z ciebie całą historię.
   - Dlaczego jestem jego jedynym dzieckiem? Skoro krew Pradawnego całkowicie wchłania krew partnera? Czy nie powinni spłodzić legionu potomków, aby stworzyć z nich niezwyciężoną armię?
   - Widzisz chłopcze smocza natura zaczyna w tobie przeważać. Nie mówisz już jak nieokrzesany zabijaka. Myślisz, stawiasz pytania, snujesz własne przypuszczenia. To dobrze… Stworzenie potomka, który stanie się członkiem smoczego rodu zachowując swoją postać, rozum i wspomnienia wymaga oddania cząstki własnej mocy. Im potężniejszy jaszczur tym więcej energii potrzebuje do stworzenia takiego dziecka. Zapewne wiesz, że smoki to istoty chciwe ponad wszelką miarę i nie chodzi tylko o gromadzone przez nie bogactwa, ale także strzeżenie swojej mocy. Żaden szanujący się i liczący jaszczur nie zmniejszy świadomie swojej potęgi z obawy przed oponentami. Arcysmoki do tej pory nie wydobrzały, po ich ostatnim starciu z Tiamat. Jesteś jedynym i śmiem przypuszczać, że pierwszym, od kiedy narodzili się Pradawni potomkiem Czarnego. Skoro cię jednak spłodził, znaczy, że ma wobec ciebie jakieś niepojęte zamiary.
   - Nauczycielu, czy kopalniani strażnicy nie znajda nas tutaj? Wieża nie jest zbytnio ukryta.
   - Nie trap się tym, nigdy tu nie dotrą. Poza tym minął już ponad rok od czasu, kiedy uciekłeś z niewoli. Nikt już nie zwraca sobie głowy szukaniem cię. Dawno uznali cię za martwego. Nie wiedziałeś tego wcześniej, ale w moim domu czas płynie inaczej. Nie ma to jednak znaczenia. Wydobrzałeś na tyle, żeby zacząć naukę. Chodź teraz za mną – Zjawa maga sunęła w stronę wyjścia z wielkiej Sali. Schodami w dół zaprowadziła młodego smoka do kolistego pomieszczenia, w którym znajdowało się czworo zamkniętych wrót.
   - Każdy z tych zaryglowanych korytarzy prowadzi do osobnej biblioteki. Wybierz dziedzinę, w której chcesz się specjalizować. – oświadczył stanowczo duch.
Ragros stał wahając się przez chwilę, po czym oświadczył.
   - Magia Krwi.
   - Tak myślałem, chcesz wykorzystać swoje pochodzenie do zwiększenia swojej siły. Doskonała decyzja – po tych słowach ozdobione rubinami wierzeje rozstąpiły się przed nowym adeptem.
Przejście prowadziło do spiralnych schodów w dół. Na, każdej ze ścian widać było niezliczoną liczbę run i symboli. Magiczne zabezpieczenia błyszczały nikłym blaskiem, gasnąć, gdy Ragros przechodził obok nich. Schodząc w dół zobaczył niewyobrażalnie wielką salę zastawioną dziesiątkami półek wypełnionych księgami. Setki woluminów leżało porozrzucanych na posadce. Kiedy otworzył pierwszy z brzegu manuskrypt, słowa tajemniczych receptur, nieznanych nikomu innemu zaklęć zapłonęły w jego umyśle. Pojmował ich sens nie znając słów, bezwiednie usiadł na przygotowanym dla niego fotelu i zagłębił się w lekturze. Nie wiedział, dlaczego ta niezrozumiała plątanina słów tak go zainteresowała.
Mag chwilę patrzył na nowego ucznia, po czym zniknął.
Widać było jak niematerialne widmo przelatuje między ulicami Sorgirre zmierzając w stronę domu Ssabliha.
***
      Ragros przeniósł się ze swojej kwatery do biblioteki. Przesiadywał tam całymi dniami wertując coraz to nowe księgi. Starał się zapamiętywać recepty i wzory prostych zaklęć, by później starać się je powtórzyć. Zapisywał magiczne symbole, uczył się różnorakich języków zapisanych w manuskryptach.
Podczas jednego z dni nie poświęconych na studiowanie nauczyciela zaprowadził go do Sali treningowej.
   - Nie powinieneś zaprzestawać doskonalenia się w sztuce wojennej i biegłości we władaniu bronią. Nie zawsze wiedza i magia potrafią zdziałać tyle, co ostrze miecza. Nie wszystko też, o spotkasz na swojej drodze uda Ci się pokonać za pomocą sztuki. – mówiąc to wskazał niematerialną ręką cały arsenał oręża wiszący na ścianach.
Tak mijały tygodnie ciężkiej nauki i nocnych treningów. Po paru miesiącach mag pozwolił uczniowi zajrzeć do kolejnej wieży.
   „Nareszcie mogę nauczyć się czegoś zupełnie nowego, magia krwi jest moją ścieżką, ale nie za wiele mi pomoże, jeśli nie nauczę się jej łączyć z inną dziedziną sztuki” – myślał w dniu, kiedy otworzyły się przed nim drugie wrota. Z rozmyślań wyrwał go nagły ból w plecach na wysokości łopatek.
   - Te cholerne skrzydła mogłyby w końcu przestać rosnąć – warknął pod nosem
Wyrzynające się od jakiegoś czasu skrzydła powodowały nieznośny ból. Na dodatek przypominały o sobie prawie zagojone rany na nadgarstkach wytrącając go nieustannie z równowagi, nie pozwalając się skoncentrować na studiach.
Kiedy nadszedł czas smok stanął na balkonie najwyższego poziomu domostwa i począł rozkładać i składać ukształtowane już skrzydła. Wiedział, że musi je wzmocnić, zacząć latać, aby mięśnie wykształciły się w pełni. Przeskoczył przez zdobioną poręcz na spotkanie ze stalagmitami. Zniknął we wszechobecnej mgle, by pojawić się nad jeziorem, jedynym niespowitym szarym całunem obszarem groty.
***
      Ragros otworzył manuskrypt zatytułowany „ Właściwości czystej i spreparowanej krwi”.
Przeglądając pierwsze strony jego umysł wychwycił niemal niesłyszalny dźwięk przypominający najsubtelniejszy z szeptów. Czarnołuski potrząsnął głową. To pewnie pogłos przerzucanych kartek. „Podstawowym dylematem przed jakim staje, każdy uczony studiujący tą gałąź magii…”
Czytanie przerwał po raz kolejny ten dziwny odgłos, lecz tym razem odrobinę głośniejszy. Smok rozejrzał się po pomieszczeniu. Tonąca w mroku sala rozświetlana tylko w okolicach biurka, przy którym siedział byłą całkowicie pusta. Jej jedynymi lokatorami były księgi. Sterty starych i nowych woluminów, a wszystkie poświęcone najróżniejszym aspektom magii.
   „Słyszysz…”
Czarnołuski wytężył słuch
Cisza…
Cisza…
Aż wreszcie rozległ się głos. Wystarczająco głośny, aby można było go bez problemu usłyszeć.
   -„Słyszysz mnie?”
Ragros rozejrzał się poirytowany. Choć w ciemnościach widział wystarczająco dobrze nie miał szans na znalezienie czegoś ukrytego przed niepożądanym wzrokiem.
Nauczyciel mówił, że jeśli będzie tego potrzebował, żeby umieścił leżący na kamiennym blacie kryształ w przygotowanym dla niego wyżłobieniu i przekręcił. Spowoduje to zapalenie magicznego światła, jakże przydatnego przy przeszukiwaniu zbiorów.
Sztuczne oświetlenie było nazbyt intensywne i rozpraszające, dlatego Ragros wolał studiować, przy płomieniu pochodni, bądź świec. Czarnołuski uruchomił naświetlenie i zaczął  szukać. Słaby głos dźwięczący w głowie prowadził go, do najdalszej części pomieszczenia. Między starymi woluminami znalazł podniszczone pudełko. Wewnątrz znajdował się amulet z wprawionym w sam środek klejnotem.
Wróciwszy do biurka zaczął się przyglądać nowemu znalezisku.
Talizman wprawiony był w pozłacane zdobienia pokryte drobnym grawerowaniem.  Sam kryształ był dobrze oszlifowany na kształt łzy. Całą jego powierzchnię pokrywały tajemnicze symbole i wyryte kombinacje słów runicznych. Główną krzywiznę zdobił wyrysowany najprawdopodobniej zaschniętą krwią magiczny krąg.
Nawoływanie w głowie bez ustanku się nasilało. Ragros zapisał wszystkie runiczne znaki na czystym pergaminie, po czym wrzucił amulet do pudełka. Mentalne ataki osłabły, lecz nadal go męczyły. Rozłoszczony wrzucił pojemnik do zabezpieczonej szuflady. Gdy tylko ją zamknął głosy całkowicie ucichły.
Smok pochylił się nad nowymi notatkami. Wydawało się mu, że język którym napisane były słowa zaklęć był elfi.
    „Nikt tak nienawidzi demonów, jak te długouche kmiotki” – pomyślał
Czarnołuski począł przeszukiwać bibliotekę w poszukiwaniu ksiąg traktujących o elfie magii. Regał z woluminami był niemal tak stary, jak zalegające na nim papiery. Smok delikatnie, jeśli było to możliwe zważywszy na pokaźne pazury wilczące palce dłoni wertował zbiory. Znalazłszy odpowiednie materiały zabrał się za odcyfrowywanie zapisów.
Odkodowanie elfie mowy było zadaniem niezwykle trudnym i czasochłonnym jako, że owy język posiadał wiele określeń i znaczeń przypisywanych jednemu słowu.
   „Niezależnie od tego, kim jesteś…”
   „Nie uwalniaj zamkniętej tu istoty…”
   „… jest niezwykle złośliwym demonem.”
   „… wykorzysta każde najmniejsze potknięcie właściciela klejnotu…”
Młody smok zaśmiał się cicho. Czy te śmieszne elfy muszą być zawsze takie patetyczne?” – pomyślał.
***
Rozszyfrowanie pozostałych symboli zajęło mu resztę dnia, jeśli mógł poprawnie rozeznać się w godzinach.
   „Jeżeli w klejnocie zamknięty jest sukub… znaczyłoby to, iż muszę się przygotować na mentalny atak. Miałem gdzieś tutaj księgę traktującą o demonach…” – myślał smok przerzucając sterty zalegających biurko woluminów i ksiąg.
Stary, podniszczony grimuar zawierał opis wszystkich poznanych czartów, z uwzględnieniem ich mocnych i słabych stron.
Według tych notatek owe demony najbardziej upodobały sobie zabawę śmiertelnikami.
   „Stworzenia te od czasu zrodzenia poszukują w swoim pustym żywocie rozrywki. Wszystko, czym mogą manipulować, lub zniszczyć znajduje się w centrum ich zainteresowań.
Patrząc na ich prawdziwe oblicze zadziwiająco trudno jest się im oprzeć. Pozostanie obojętnym na uroki rzucane przez te stworzenia jest praktycznie niemożliwe…”
   „Jest pewien gatunek czarta, który w swojej przebiegłości doszedł do takiej perfekcji w …”
   „Ludzie i te ich pokraczne, małe rozumki.” – westchnął  w duchu smok. „Nie wszyscy są tacy ułomni, jak oni…”.
Odrzucił manuskrypt na bok zdawszy sobie sprawę, że nie na wiele mu się przyda.
    Oparł łokcie na blacie i zamyślił się. Przez dłuższy czas jego wzrok błądził po Sali w poszukiwaniu punktu zaczepienia, gdy nagle w półmroku biblioteki oś błysnęło złotym blaskiem. Odblask dochodził z półek z mapami.
„Dziwne. Nie przypominam sobie, żeby mapy miały złote zdobienia.”
Podszedł do Pulki i kilkoma ruchami zrzucił zasłaniające połyskujący przedmiot zwoje. Okazała się nim obszerna księga oprawiona w skórę, ze złotymi tłoczeniami. Tomiszcze było zamknięte na klucz, którego nie było razem z nim.
Ragros wrócił na miejsce, położył grimuar przed sobą i zaczął rozmyślać.
   „Sposób wykonania, jak i symbole zdobiące oprawę są raczej literami z języka czartów . Skoro to księga przez nie stworzona musi być odpowiednio zabezpieczona. Wyłamanie zamka zapewne nic nie da…”
Adept począł dokładnie lustrować księgę. Centymetr po centymetrze.
Jego uwagę przykuł otwór klucza. Nie był to zwykły format, lecz zwężający się w głąb czworobok. Nigdy wcześniej nie widział takiego zamka.
Nagły przebłysk wyrwał go z pogłębiających się czarnych myśli.
Otworzył szufladę, w którym schował zamkniętego w krysztale demona. Kiedy tylko otworzył wieko do jego uszu dobiegł głos więźnia.
Mentalnym atakiem zmusił czarta do milczenia. Obrócił w palcach połyskującą płaszczyznę. Nie czekając dłużej włożył klejnot w otwór.
    Wyszlifowane krawędzie idealnie pasowały do wejścia zamka. Gdy kryształ był już na miejscu młody smok przekręcił go, jak najzwyklejszy klucz. Rozległ się cichy odgłos przesuwającego się mechanizmu. Zabezpieczenie zostało dezaktywowane umożliwiając otwarcie księgi.
Już miał to zrobić, gdy leżący przed nim tom samoczynnie się otworzył na stronie poświęconej rodzajom demonów.
   „Jak to możliwe?...” „Przecież jedyne, co zrobiłem to pomyślałem, czy znajdę tu informację o znalezionym demonie.”
W tym samym momencie strony po raz kolejny zaczęły się same przerzucać, by zatrzymać się na opisie jednego z czartów.
Czarnołuski zerknął na początek strony.
   „Zwodnik. Pośledni tanarezzu piątej klasy” „Osobniki należące do tego gatunku trudno jest rozpoznać, jako, że upodabniają się do każdego tanarezzu jakiego spotkają. Starsze osobniki zazwyczaj lasują się w piątej klasie. Istnieje jednak kilka przypadków, gdy jeden z nich osiągnął moc i umiejętności predestynujące je do przynależności do najwyższej, szóstej klasy…”
Ragrosa zaciekawił demon zdolny do zmiany postaci, jak i sposób, w jaki napisana była księga. Musiał ją tworzyć jeden z mieszkańców Czeluści.
   „ Najbezpieczniejszym sposobem zapanowania nad zwodnikiem jest poznanie jego prawdziwego imienia. Odkrycie jego istoty nie działa na niego, tak jak na resztę z nas. Nie daje całkowitej władzy nad danym osobnikiem, ale uniemożliwia jakąkolwiek zmianę kształtu względem istoty znającej jej sekret. Ten, który zna jego imię potrafi przejrzeć przez wszystkie iluzje i transformacie, jakim podlegnie zwodnik…”
Ragros zanotował kilka interesujących go fragmentów, po czym wrócił do lektury.
   „ W swojej naturalnej postacie przypominają humanoida stworzonego z krwi. Pulsująca, półpłynna struktura jego ciała przypomina przepływającą nieustannie rzekę posoki. Po całym ciele krążą cienie, które można by wziąć za udręczone, uwięzione wewnątrz jego ciała dusze…”
***
    Samodzielne przewrócenie się stron.
***
    " Co do sposobu walki ze zwodnikiem... Niezwykle trudno jest pokonać ten gatunek, jako, że po przemianie nie posiadają słabości pierwowzoru. Jedynym skutecznym środkiem na jego pokonanie jest użycie przedestylowanej niebiańskiej krwi. Należy ją wprowadzić do ciała zwodnika. W innym przypadku jedynie posiadanie jego prawdziwego imienia jest w stanie go zatrzymać.
Wydawałoby się, że posiadając takie możliwości powinny one być najpotężniejszymi z czartów frakcji chaosu.
Istoty te nie przejawiają jednak, lub też na szczęście skłonności do zdobywania władzy.
Ponad wszelką miarę kochają wywoływać zamęt wśród śmiertelnych istot..."
   "... Przywołanie zwodnika wiąże się z podjęciem poważnego ryzyka. Dla niedoświadczonego adepta może się to skończyć śmiercią.
Nie istnieją do tej pory poznane pewne metody zabezpieczenia się przed jego obecnością.
Wszystkie kręgi ochronne, jak i pułapki na czarty nie są skuteczne zważywszy na losowość ich aktualnej formy i czas pozostawania w transformacji.
Nieustannymi przemianami podprowadzają do rozregulowania struktury kręgu..."

***
    Księga zamknęła się posłuszna pragnieniu nowego właściciela.
***

   "To tomiszcze najwyraźniej czyta w moich myślach. Może sie okazać przydatne, ale muszę znaleźć sposób, aby się odgrodzić w razie konieczności od magii grimuaru" - zastanawiał się czarnołuski.
   - Z resztą nie czas teraz na to - powiedział, tym razem na głos.
Wrócił do przerwanego rozszyfrowywania inskrypcji wyrytych na krysztale. Część z nich stanowiły najróżniejsze przestrogi i najwymyślniejsze pieczęcie. Pozostałe słowa  stanowiły według jego wiedzy imiona, którymi posługiwał się czart. Ragros przyglądał się całemu szeregowi nazw. Wiele godzin później, gdy nie doszedł do niczego sensownego postanowił odpocząć. Być może, jeśli się wyśpi będzie w stanie dostrzec niewidoczne po wielogodzinnych studiach detale.
***
Gretax...
Argoreth...
Sereth...
Serax...
Gorax...
Ergoreth...
Regorax...
Brethax...
Te i wiele innych imion Ragros nie mógł ze sobą połączyć przez ostatnich kilka tygodni. Pewnego dnia zrozumiał wszystko. W całej różnorodności nazw zawsze powtarzały się trzy sylaby. "Se..." Zawsze pojawiało się na początku imienia. "...Go..." Zajmowało środek, natomiast "...Rax" kończyła imiona. Połączywszy te litery powstała kolejna nazwa: Segorax. Co za głupota, a zarazem wyrafinowanie, aby ukryć prawdziwe imię wśród dziesiątków innych. Ragros wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. "Gdy przedestyluję niebiańską krew będziesz mój." - pomyślał.
***
      Następnego ranka został niespodziewanie wezwany do nauczyciela. Gdy wszedł do wielkiej sali zjawa juz tam czekała.
   - Witaj uczniu - zaczął
Ragros skinął tylko głową, co wywołało cichy chichot ducha.
   -Chciałem cię powiadomić, że od tej pory nie będziesz moim jedynym uczniem.
   - Co?! - ryknął smok
   - Postanowiłem wziąć pod swoje skrzydła jeszcze jednego
nieszczęśnika. Od tej pory będziecie się szkolić razem – przewidując reakcję czarnołuskiego dodał.
   - Milcz, albo pozbawię cię dostępu do bibliotek i odstawie z powrotem do Sorgirre. Gergoth pokaż sie nam! Z pomieszczenia obok wszedł ogr.
Najzwyklejszy ogr.
   - To ścierwo ma być tak samo wartościowe, jak potomek smoka! - ryknął
czarnołuski. Jego furia wybuchła z niewiarygodną siłą. Całe jego ciało poczęło jakby parować. Otoczyła je ledwie widoczna czerwona poświata. Sylwetka wydawała się jeszcze większa niż kilka chwil wcześniej.
Ragros rzucił się do ataku niszcząc wszystko na swojej drodze.
Zamachnął się pazurami w kark przybysza, który zniknął...
Czarnołuski uderzył z gniewem w stojący obok kominek. Jeden cios pięści wystarczył, by całkowicie zniszczyć jedyny ocalały przedmiot.
Jego szalejące, wyostrzone do granic możliwości zaalarmowały go, że zarówno zjawa, jak i ogr znajdują się na drugiej stronie sali. Rzucił się w tamtym kierunku, gdy poczuł gromadzącą się wokół niego moc.
Pogłębiające się zaklęcie zaczęło spowalniać jego ruchy, by
ostatecznie całkowicie go unieruchomić. Zjawa pojawiła się przed szalejącym uczniem.
   - Mówiłem, abyś niczego nie próbował.
Nie wiedział jednak, że furia czarnołuskiego nie osłabła. Nie
osłabła, wręcz przeciwnie pogłębiła się. Zapadł się całkowicie w szaleństwie, tracąc całkowicie świadomość. Krążąca w jego żyłach moc w połączeniu z pierwotnym szałem przełamały zaklęcie. Szponiasta ręka rozerwałaby maga na pół, gdyby nie był niematerialnym widmem.
Rozszalały Ragros rozejrzał się za kolejnym przeciwnikiem. Będąc w pełni świadomy usłyszałby słowa kolejnego zaklęcia. Nagle całą jego postać otoczyły kręgi wirujących płomieni, które poruszały się coraz szybciej. Gdy zaklęcie osiągnęło pełną moc zarówno smok, jak i kula płomieni zniknęły. Zakryty płaszczem niewidzialności ogr zastanawiał się, gdzie przeniosło tą przerośniętą jaszczurkę.
***
      Zasłonięte mgłą szaleństwa oczy dostrzegły nagły rozbłysk płomieni, po czym zacieniona sala zamieniła się w pokrytą czerwonym piaskiem równinę.
Instynktownie uchylił się przed ciosem kolczastej maczugi, która uderzyła w stojącego najbliżej niebianina rozchlapując fontannę srebrzystej krwi. Posoka oblała czarnołuskiego pobudzając go do działania. Skoczył na zamachującego się demona. Rękoma zatrzymał rozpędzający się miecz, podczas gdy pysk pełen ostrych zębów zagłębił się w ramieniu wroga. Potężnym szarpnięciem wyrwał nadwyrężoną rękę. Wyszarpnął miecz odrzucając oderwany kikut.
Zamachnął się rozcinając jednocześnie brzuch niebianina i pysk jednego z pochylających się w jego stronę czartów. Uderzenie niebiańskim młotem, jakie spadło na jego plecy rozpłynęło się w szalejącej furii. Odwracając się wymierzył cios gołą pięścią prosto w twarz napastnika. Walka wciąż trwała, a Ragros stąpając po kobiercu z ciał stał się bardziej czerwony niż czarny. Obie strony konfliktu zrozumiały, że łatwiej będzie się na pewien czas wycofać, niż walczyć z tym szalonym czymś. Chwilę później przybysza otoczyły wirujące z ogromną prędkością ogniste kręgi. W pewnym momencie zniknęły zabierając ze sobą tkwiącego wewnątrz czarnołuskiego.
***
    Ragros pojawił się w jednej z bibliotek wieży demonologa.
Szaleństwo ustało pozostawiając po sobie jedynie tępy ból ze
zranionego ciała i mozolne powracanie świadomości. Wycieńczony padł na kamienne płyty pomieszczenia. Niedostrzegalny demonolog zajrzał do umysłu pogrążonego w letargu. Zobaczył obraz rzezi, jaką pozostawił za sobą jego uczeń. Po raz kolejny upewnił się, że dobrze zrobił pozbawiając się materialnego ciała. Dodatkowo wyśmienicie wybrał sobie podopiecznego. Nie wiedział tylko jednego, że kiedyś będzie tego żałował...
***
    Obudził się z potwornym bólem głowy i szczypaniem zabliźniających się ran. Przyjrzał się sobie. Cały był zalany krwią. Zebrał kilka jej kropel na pazur i posmakował. Nie czół swojej własnej, lecz charakterystyczną czarcia posokę. Zawierała w sobie posmak siarki.
Wyczuł jeszcze coś. Ponownie zebrał kilka kropel i spróbował
pozostawiając je dłużej na języku.
"Metaliczny smak ma tylko posoka niebianina." Spróbował
sobie przypomnieć, co robił, po tym jak zaatakował tego durnego ogra.
Wspomnienia były jednak zakryte nieprzeniknionym całunem niepamięci.
   "Skoro mam na sobie niebiańska krew... Może uda mi się ją
oddestylować od innych zanieczyszczeń. Jeśli się uda będę w stanie dokończyć krąg przeciwko zwodnikowi." Uświadomiwszy to sobie wybuchnął szaleńczym śmiechem, którego echo rozbrzmiewało niemal w całej wieży demonologa. Położył się z powrotem na kamiennej posadce
jednej z sal i zasną.
***
    Następnego dnia korzystając z wody z jeziora zmył z siebie całą zaschniętą już krew. Umieścił jej wodny roztwór w odpowiednim naczyniu. Wróciwszy do wieży podzielił krew na kilka próbek. Połowę z nich schował z znanym sobie miejscu. Pozostałe posłużą mu do eksperymentu. Rozłożył aparaturę i wprowadził do niej pierwszą porcję płynu. Dodając odpowiednich katalizatorów oraz rozpuszczalników rozpoczął powolny proces destylacji.
Właśnie miał wrócić do badań, gdy zobaczył stojącego nad jego notatkami ogra. Wiedział, że nie zdoła zrozumieć języka w jakim zostały zapisane. Starożytny smoczy język był znany nielicznym i miał pewność, iż on go nie zna. Dopiero, co ostudzona złość  rozpaliła się na nowo. Ruszył przez bibliotekę mając jeden cel: Zabić!
   - Jak taki przerośnięty gekon może chociażby umieć czy... – nie zdążył dokończyć, gdy łuskowata dłoń zacisnęła się na jego gardle. Czarnołuski podniósł go bez żadnego wysiłku. Pazurzaste palce poczęły się wbijać w szyję Gergotha.
   - Teraz zdechniesz...- wysyczał Ragros
   - Zostaw go młody smoku - za plecami czarnołuskiego rozbrzmiał głos maga
   - Póki jesteś w moim domu masz wykonywać moje polecenia!
   - Dorwę cię prędzej - powiedziawszy to cisnął ogrem przez bibliotekę.
   - Możesz ni grozić i rozkazywać magu, ale jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę go nad moimi notatkami zginie - odparł smok
   - Lepiej się przygotuj, jako, że będziesz go uczył walczyć. Ma żyć i być zdrowy taka jest moja wola. Rozumiesz? - zapytał demonolog.
Adept odszedł bez słowa. Pierwszy destylat był gotowy chwilę później. Czarnołuski zatrzymał urządzenie, po czym spróbował produktu. Pomimo starań ciecz nie była czystą krwią. Ragros ryknął z wściekłości, a jego echo było słyszalne niemal w całej wieży.
Pięściami rozwalił stół, na którym stało urządzenie. Cały sprzęt do destylacji uległ zniszczeniu. Aby się uspokoić udał się tam, gdzie zawsze w takich sytuacjach. Opuściwszy wieżę skierował się w stronę wodospadu. Najpierw przeprowadził codzienny trening. Pomimo pogłębiającej się fascynacji księgami z tajemną wiedzą nie zaniedbywał ćwiczeń sprawności fizycznej. Po tym usadowił się pod strumieniami lodowatej wody. Strugi wodospadu zawsze działały na niego kojąco, choć nie wiedział dlaczego.
***
    Ragros z powątpiewaniem popatrzył na trzymany w dłoni miecz. Na jego ostrze zostało nałożone zaklęcie przytępiające jego ostre krawędzie uniemożliwiając tym samym zadawanie głębokich ran. Naprzeciwko niego stał ogr. Ten śmieszny robak miał założoną zbroję... Czarnołuski rozejrzał się po sali ćwiczeń. Cała wisząca do tej pory na ścianach broń została usunięta.
- Nie uśmiecha mi się trenować z przerośniętą jaszczur... – słowa ugrzęzły w gardle Gergotha, gdy płaz miecza uderzył w jego hełm.
   - Lekcja numer jeden. Nie lekceważ przeciwnika - warkną czarnołuski.
Zaraz za ciosem poleciała pięść trafiając bezpośrednio w pysk
przeciwnika. Siła uderzenia posłała ogra na deski. Smok odwrócił się do niego plecami nie mając ochoty patrzeć na niego dłużej niż to konieczne.
Ogr cichcem wstał, zrobił krok w stronę przeciwnika i zamachnął się dwuostrzowym toporem. Po raz kolejny w przeciągu ostatnich kilku chwil oberwał w pysk. Tym razem łokciem. Drugi cios uderzył w nerki. Pomimo metalowych płyt pancerza Gergoth czuł niesamowitą siłę ciosów.
   - Lekcja druga. Zawsze bądź przygotowany do walki. Niezależnie, czy będziesz chciał zabić, czy tylko przeżyć. - rzekł spokojnie czarnołuski.
   - Może choć raz stanąłbyś ze mną do uczciwej walki? Żadnych sztuczek, podstępów i wymyślnych manewrów? Czy może się boisz? - warknął ogr. Seria niesamowicie szybkich ciosów spadła na niego zaraz, gdy stanął na nogach. Rozpaczliwie parował ciosy miecza, ale nie był w stanie skontrować.
   "Jak to możliwe, że porusza się tak szybko? Jest większy i
znacznie cięższy ode mnie?" - zastanawiał się w duchu. Pierwszy
trening nie przebiegał po myśli nowego ucznia.
Chociaż w swoim mniemaniu potrafił całkiem nieźle walczyć ten wielki gekon rzucał go na kolana za każdym razem. Nieraz oberwał w pysk, czy brzuch, przez co nieustannie zalewała go krew z rozbitego czoła i nosa. Zdawał sobie również sprawę, że jego oponent nie wkłada w ciosy nawet połowy siły. Już miał wstać, aby po raz kolejny zmierzyć się z tą górą mięśni, gdy jego pierś przygniotła pazurzasta noga. Na szyi poczuł chłód stali.
   - Szkoda, że ten miecz jest tępy - stwierdził beznamiętnie górujący nad nim czarnołuski. - Jesteś żałosny. Gdyby nie ten wścibski mag nie traciłbym na ciebie ani jednej chwili. Pamiętaj nie zadzieraj ze mną - po tych słowach rzucił broń na ziemię i wyszedł z sali ćwiczeń.
***
    Czarołuski przyjrzał się srebrzystej cieczy zbierającej się do kolby podłączonej do aparatury destylacyjnej. Końcem pazura zebrał odrobinę płynu, po czym go połknął. Przez dłuższą chwilę próbował smak destylatu, by ostatecznie uśmiechnąć się do siebie. "Nareszcie najczystsza niebiańska krew. Teraz muszę się pozbyć tego głupiego ogrzego robaka. Wówczas będę mógł przygotować się do wezwania zwodnika. Pięć lat studiów nie może pójść na marne".
***
    Ragros czytał właśnie jedną z ksiąg, gdy kątem oka dostrzegł
stojącego z boku ogra. Humanoid stał oparty plecami o szafę ze szklanymi naczyniami. "Skoro jesteś taki sprytny, to zobaczymy, jak sobie poradzisz z tym co dla ciebie szykuję..." - pomyślał czarnołuski.
Następnego ranka pojawił się demonolog. Oświadczył, że sparingi pierwotnie miały służyć innemu celowi, aniżeli ciągłemu znęcaniu się nad nowym uczniem.
   - Wiedziałem, że będziesz próbował go zrównać z ziemią, ale nie przypuszczałem, że będziesz to robił tak otwarcie. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli tego zaniechasz - poinformował go mag.
   - Niedługo odbędzie się jego pierwszy test. Masz mu udostępnić wszystkie potrzebne manuskrypty - po tych słowach zniknął.
***
    Noc przed przedstawieniem dostarczył ogrowi ostatni egzemplarz księgi z runicznymi symbolami. Ragros dobrze wiedział, jakiego rodzaju to będzie test, oraz co zostanie przywołane. Przygotowanie kręgu zajęły drugiemu uczniowi całą noc i część dnia. Gdy był już gotowy w komnacie zaklęć pojawił się nauczyciel. Zażądał on  obecności czarnołuskiego.
Niedługo, po jego pojawieniu rozpoczęła się ceremonia. Smok
patrzył jak nieporadnie radzi sobie jego rywal. Był widocznie
zdenerwowany, ale też mocno skoncentrowany. Te dwa czynniki działające razem zazwyczaj doprowadzały do komplikacji. Wypowiedziawszy ostatnie słowa zaklęcia ogr patrzył, jak otwiera się przed nim brama do innego planu. Z portalu wyszedł jeden z pośledniejszych demonów, zapewne
drugiej klasy.
Widząc, że najważniejsza część zadania zbliża się nieubłaganie demonolog nagle zniknął. Nie wiedzieć, czemu opuścił pomieszczenie nie nadzorując ucznia. Ogr zaczął rozmawiać z czartem, który nie był zbyt zadowolony, ze zamknięto go w kręgu. Gergoth miał za zadanie zapanować nad przybyszem i zmusić go do wykonania jakiegoś zadania. W momencie, gdy demon doszedł do krawędzi magicznej pułapki runy zabłysły lekkim światłem. Czart zrobił krok, potem następny poza granicę więzienia. Zaskoczony adept patrzył osłupiały na to, co się dzieje. Do świadomości przywrócił go pogardliwy śmiech smoka.
Przybysz spojrzał na niego. Czarnołuski podszedł do krawędzi bariery i rzucił na nią okiem. Z politowaniem pokręcił głową, schylił się i pazurem dorysował kilka linii na jednej z głównych run. Krąg zabłysnął pełną mocą odrzucając demona do środka. W tym samym momencie pojawił się nauczyciel. Dwoma pstryknięciami palców odesłał przybysza i zneutralizował krąg.
- Głupcze! Jak mogłeś uruchomić źle stworzoną pułapkę?! Przez cały czas była niestabilna. Mogła wybuchnąć bądź załamać się tworząc trwały portal bezpośrednio do Czeluści! - wrzeszczał mag.
   - Nauczycielu... - zaczął ogr
   - Milcz! Miałeś być moim uczniem... Uczyłem cię wszystkiego, czego będziesz potrzebował, a ty złamałeś podstawową zasadę! Tylko kompletny ignorant nie sprawdzi kilkakrotnie, czy zapisy w księdze znaków są prawidłowe.
   - On dostarczył mi woluminy - Gregoth wskazał na smoka.
   - Nie obchodzi mnie, skąd je masz. Powinieneś wszystko dokładnie przygotować. On – tym razem duch wskazała na smoka – przygotowywał się do tego zadania przez przeszło dekadzień. Sprawdzał każdy symbol, każdy centymetr kręgu. Przeprowadzał doświadczenia, dokonywał pomiarów i zmieniał kombinację znaków, aby w jak najdoskonalszy sposób odgrodzić się od przywołanej istoty. Ty przygotowywałeś się niecałe dwa dni. Nie interesuje mnie to, że wśród swoich robaków postrzegany jesteś, jako władający sztuką. Jesteś w moim domu i masz wykonywać zadania tak, abym była zadowolony.
Księga, z której zaczerpnąłeś runy została przeze mnie celowo zmieniona. Wprowadziłem tam kilkanaście błędów. Chciałem sprawdzić, czy osoba, wybrana na ucznia na to zasługuje. Obecny tu młody smok znalazł je, na długo przed przywołaniem pierwszej istoty. Nie był zobligowany powiadomić cię, o niezgodnościach. To było pierwsze i ostatnie ostrzeżenie.
Kiedy ogr opuszczał salę zobaczył niedbale opartego o ścianę czarnołuskiego.
Konkurent uśmiechał się do niego złośliwie.
***
    Kolejnych kilka miesięcy przebiegało bez poważniejszych incydentów. Za każdym razem, gdy nadarzała się okazja Ragros dokonywał drobnych, jak sam lubił to określać „dywersji”. Nie zamierzał bezpośrednio ośmieszyć, czy zgładzić rywala. Rzadko też zdarzało się, by szkodził, na tyle, aby interweniował demonolog.  Postanowił zniszczyć jego psychikę. Jeśli sam ogr nie będzie w stanie wytrzymać, to mag nie będzie miał żadnych skrupułów przed jego usunięciem. Podejrzewał, iż jego nauczyciel wie o jego grze, ale dopóki nie oświadczył tego oficjalnie, Anie nie dał mu do zrozumienia, że ma to zakończyć postanowił kontynuować swoje dzieło. Bierność zjawy była całkowita. Być może wynikało to z kwestii podejścia do obu uczniów. Od czasu, gdy sam pojawił się w wieży mag nie ingerował w jego tok nauki. Oczywiście nauczył go wszystkich podstaw niezrozumiałych dla kompletnego laika.
    Po przyswojeniu podstaw pozostawił dalszy ciąg nauki w jego rękach. Naturalnie wyrażał swoją opinię, bądź pomagał mu w wyjątkowo trudnych sytuacjach wymagających doświadczenia. Zawsze jednak starał się zmusić czarnołuskiego, do samodzielnego poszukiwania rozwiązań. Natomiast z ogrem było zupełnie inaczej. Ponoć potrafił korzystać ze sztuki w stopniu wystarczającym, w jego społeczeństwie. Pomimo to demonolog w bezpośredni sposób ingerował w tok jego nauki. Mimo wszystko to właśnie
Ragros robił większe postępy. Nie wiedział na ile jest to zasługa płynącej w nim smoczej krwi, a ile jego własnej dyscypliny. Wiedział tylko, że istoty posiadające domieszkę krwi wielkich jaszczurów z niezwykłą łatwością i szybkością przyswajają sobie nowa wiedzę. Przez te kilkanaście dekadni demonolog jeszcze kilkakrotnie testował ogra zlecając mu najróżniejsze zadania. Niestety za każdym razem udawało mu się wyjść z prób obronną ręką, co niezmiennie drażniło Ragrosa. Im dłużej ten parszywy szczur tu siedział, tym bardziej opóźniał plany smoka, co do zwodnika.
Pewnego wieczoru, kiedy zakończył ostatnie przygotowania do przywołania demona w jego ręce wpadł ciekawy1manuskrypt. Traktował on, w jaki sposób rozbudzić w pełni moc zawartą w krwi.
   „ Jeśli osobnik posiadający w sobie cząstkę jednej z magicznych istot posiada wystarczającą wiedzę i umiejętności w czarnoksięstwie jest w stanie użyć jej do zwielokrotnienia swoich możliwości…najbardziej oczywistymi przykładami są potomkowie niebian i demonów, jak i smoków… do przeprowadzenia rytuału potrzebna jest znajomość odpowiednich symboli i formuł inkantacji… przemiana wiąże się z pewnym ryzykiem. Podmiot nie posiadający odpowiednio silnej woli, jak i dostatecznie wytrzymałego organizmu może nie przeżyć procesu, lub poddać się deformacjom, czy mutacjom…”
    Ragros wynotował wszystkie potrzebne mu informacje i zakodował je stworzonym przez siebie szyfrem, którego nie miał prawa znać nawet demonolog. Tworząc notatki posługiwał się starożytnym smoczym językiem, którego uczył się nieustannie od kilku lat.
Kilka dni później nieoczekiwanie nadarzyła się okazja do przyspieszenia planów. Ogr został wysłany przez demonologa do zamkniętego wymiaru w celu zebrania pewnych rzadkich komponentów do zaklęć, co jednocześnie stanowiło kolejną próbę. Oznaczało to, że będzie miał przez kilka dni spokój. Postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji i spróbować przyzwać zwodnika. Oświadczył nauczycielowi, ze potrzebuje kilku dni samotności.
Mag o dziwo przystał na prośbę zapewniając ucznia, że nie będzie się interesował jego poczynaniami. Wiedział o swoim wychowanku wystarczająco dużo, aby domyślić się, co będzie zaprzątać jego głowę. Zjawa uśmiechnęła się do siebie, po czym dodała cicho.
   - Powodzenia młodzieńcze. Będzie ci potrzebne.
***
    Ragros wyrysował ostatni fragment kręgu. Przyjrzał się z uwagą każdemu nawet najdrobniejszemu szczegółowi. Sprawdził, czy główne runy podtrzymujące całą barierę Są odpowiednio przygotowane. Połyskująca czerwono-srebrna ciecz wypełniająca wyżłobione w kamieniu symbole była mieszanką jego własnej i wydestylowanej niebiańskiej krwi. Jeszcze raz zweryfikował ustawienie pułapki, jaką umieścił wewnątrz kręgu. Zerknął też na przypięty do pasa Wąsku, długi nóż. Zużył prawie cały zapas destylatu, do tych trzech zabezpieczeń. Miał nadzieję, że nie będzie musiał używać resztek zebranych w fiolce ukrytej w bezpiecznym miejscu.
Odetchnął głęboko wymieniając w myślach wszystko, co było mu potrzebne do tego zadania. Cały poprzedni dzień spędził nad wodospadem wyciszając się i przygotowując zarówno mentalnie, jak i fizycznie. Musiał być w pełni sił, jeśli myślał o pokonaniu takiego demona.
Otworzywszy księgę rozpoczął inkantację:
„ Argog braho orve hrix erthus zgranos heg…
Hrigo irrihs Sarze arhis geros zabrah hex…
Segros herix xerag vete grotis trox...
Egot troh yrag zexog xiwex hret...”
W środku kręgu począł formować sie ogromny portal, który wypełnił zabezpieczenie niemal po brzegi. Z przejścia wyłoniła się postać przypominająca nieco Minotaura. Wielka owłosiona sylwetka była samymi mięśniami. Głowa zaopatrzona w otwierający się na cztery  strony zmutowany pysk wypełniony drobnymi, trójkątnymi zębami robił dziwne wrażenie. Obrazu dopełniały dwie pary spiralnych rogów wilczących masywny łeb. Nogi zakończone kopytami pokryte były licznymi kolcami i płytami czarnego pancerze. Szeroki tors zakrywała tłoczona z nieznanego metali zbroja. W rękach trzymał olbrzymi młot.
   „Kto mnie wezwał?!” – rozbrzmiał głos w umyśle czarnołuskiego – „Czego chcesz?!”
   - Witaj wielki demonie, Argotethu okrutniku.
„Mam wiele imion i wiele przydomków śmiertelna istoto” – czart spojrzał na Ragrosa. Jego czarne oczy zwęziły się, a cztery otwory na głowie rozdęły się. Rozległ się odgłos przypominający węszenie.
„Czego chcesz młody smoku?” – ponowił pytanie
   - Nie udawaj głupca demonie. To ty jęczałeś ze środka tego kryształu. Błagałeś, żeby cię wypuścić. Olbrzym zerknął na leżący w środku kręgu amulet będący do tej pory jego więzieniem.
„Nie jesteś głupi, chociaż miałeś mnie uwolnić, a nie przenieść z jednego więzienia do drugiego.” – mówiąc to zrobił krok do przodu stając bardzo blisko ukrytej pułapki.
   - Nie oszukasz mnie. Wiem kim jesteś zwodniku.
Demon zasyczał rozwścieczony.
   „Jak śmiesz…”
    W tym samym momencie, gdy ruszył przed siebie unosząc ogromny młot unieruchomiła go wcześniej przygotowana niespodzianka.
Cztery zakrzywione kolce wyrosły z runicznych symboli umieszczonych wewnątrz kręgu. Gdy tylko przebiły się przez skórę i mięśnie poczęły pompować do ciała tanarezzu umieszczoną w środku niebiańska krew. Argoreth zaryczał z bólu i zaskoczenia wprawiając pomieszczenie w drżenie. Machnięciem obucha zniszczył dwa kolce znajdujące się przed nim, ale pozostałe wbite były w jego szerokie plecy, do których nie miał dostępu.
Głowa opadała mu coraz niżej, w miarę, jak wtłaczana do organizmu ciecz rozprzestrzeniała się po ciele. Kiedy opadł na pancerne kolano Ragros wiedział, że niedługo walka dobiegnie końca. Ostatkiem sił czart wyrwał się do przodu uwalniając się całkowicie z sideł. Nie przypuszczał jednak, iż ta sama śmiercionośna dla niego substancja znajduje się w głównej barierze tworzącej krąg.
Osłabiony działaniem trucizny zaczął warczeć
„Zginiesz za tą zuchwałość…” – nie dokończył, gdy nasączone niebiańską krwią ostrze sztyletu zagłębiło się w jego karku.
Broń nie była wystarczająco dobra, aby poważnie zranić demona, lecz wystarczyła do wprowadzenia ostatniej dawki trucizny.
Ragros szybko wycofał się z kręgu, po czym przemówił
   - Zaklinam cię zwodniku na Prawo Pierwszego Imienia, że będziesz mi posłuszny Segoraxie tanarezzu piątej klasy! – czarno łuski wyrecytował formułę wiążącą prawdziwe imię przybysza. Zaskoczony demon ryknął ze złości. Był jednak zbyt słaby, aby spróbować przeciwstawić się wezwaniu. Pochylił głowę w poddańczym geście obiecując sobie w duchu, ze ten podły śmiertelnik zapłaci mu za wszystko.
   - Wróć do swojej naturalnej postaci Segoraxie – rozkazał smok.
Przybysz musiał usłuchać polecenia władającego jego imieniem. Przeistoczył się w humanoidalną istotę z nieustannie poruszającej się krwi.
   - A teraz mnie posłuchaj – zaczął czarno łuski – Jestem teraz posiadaczem istoty twojego istnienia, dlatego nie możesz w żaden sposób doprowadzić do mojej śmierci, czy choćby ran nie czyniąc bólu i szkody samemu sobie. Mam dla ciebie propozycję. Zwrócę ci wolność, oraz zrzeknę się większości przywilejów, jakie daje mi Prawo Pierwszego Imienia, jeśli nauczysz mnie wszystkiego, co wiesz na temat waszej magii i rytuałów.
   - Jesteś szalony – głos demona brzmiał niczym echo wzburzonej rzeki. – Nikt normalny nie wyzbędzie się możliwości posiadania tanarezzu, jako sługi.
   - Jak widzisz nie działam całkowicie racjonalnie, co nie znaczy, że jestem głupcem. Moje intencje nie powinny cię interesować. Powinna ci wystarczyć przysięga na moją smoczą krew, ze zwrócę ci wolność. Dobrze wiesz, że nie ma dla mojego rodzaju przysięgi ważniejszej niż na jego własna krew.
   - Skoro już znasz moje prawdziwe imię ,to może dezaktywujesz ten krąg? – wycharczał
Ragros uśmiechnął się w duchu, po czym zrobił, o co prosił go demon.
   - Mam nadzieję, że potrafisz się odpowiednio zamaskować przed wścibskimi oczyma? – zapytał adept
   - Jeśli chodzi ci o zamieszkującego ta wieżę maga, to znam parę przydatnych sztuczek.
   - Nie sądzę, żebyś był w stanie go zwieść. Przypuszczam, iż był w tej komnacie i widział, co robie. Masz szczęście, że nie ma zwyczaju ingerować w sprawy swoich uczniów, chyba, że mogłoby mu to wyrządzić jakąś szkodę.
Zastanawia mnie ten wścibski ogr, którego mag nazywa swoim „drugim uczniem”. Mówiąc to Ragros podsunął demonowi wspomnienia, tak, aby mógł się rozeznać w sytuacji.
   - Nie masz prawa go tknąć, ale ja nie. Zacznijmy to, co chcesz nazwać „nauką” – odparł przybysz
***
      Przez kolejne dni nieobecności ogra Ragroś poświęcał na przyswajanie podstaw demonicznej magii. Chociaż była ona specyficzna, to zasady leżące u jej podstawy nie odbiegały znacząco od tych, które do tej pory poznał.
- Jeżeli będziesz popełniał takie błędy pozostanę tu związany na wieczność - demon splunął żółtawą śliną. Tym razem przybrał jedną ze swoich ulubionych postaci i jako sukkub starał się wpoić czarnołuskiemu mechanizm działania jednej z magicznych pułapek stosowanych przez jego pobratymców.
   - Zamknij się demonie! To jest całkowicie pozbawione sensu. Te symbole są rozrzucone losowo. Jak z takiego chaosu można stworzyć precyzyjną broń?
   - Jeśli nie przestaniesz myśleć jak śmiertelnik nigdy nie będziesz w stanie pojąć mojej magii - warknął demon
   - Zacznij myśleć jak tanarezzu. Nie wszystko musi być uporządkowane, mieć określony schemat, aby było skuteczne. To właśnie chaos czyni naszą sztukę taką wyjątkową. Ragros musiał przyznać, że uczenie się tej magii było wyjątkowym wyzwaniem. Przez chwilę przyglądał się tworzonej sieci magicznych powiązań. Postarał się zastosować do wskazówki przybysza. Nie zastanawiając się, co robi wyrysował brakujące symbole w losowych miejscach, po czym wypowiedział słowo rozkazu. Ku jego zdumieniu krąg zadziałał. Demon pokiwał głową z uznaniem.
   - Nareszcie zrozumiałeś. Jedyną naszą zasadą jest brak zasad. Jeżeli będziesz wiedział, co chcesz osiągnąć, oraz będziesz posiadał potrzebne składniki, to nie jest ważne, jakiej kombinacji słów użyjesz. Jedyne, na co trzeba uważać w tej magii to precyzja słów kluczy i słów rozkazu. Właśnie one powodują uruchamianie moich zaklęć.
   - Nawet jeśli stworzy się pożądane zaklęcie, to nie będzie możliwe jego rozbrojenie. O ile losowość w wykonywaniu magicznych przedmiotów jest dopuszczalna, tak przy ich dezaktywowaniu jest niemożliwa – odparł smok.
- W tym jednym przypadku masz słuszność. Nie zdarza się jednak często, abyśmy musieli unieszkodliwiać stworzone przez nas receptury. Nadszedł dzień, w którym do wieży maga wrócił Gergoth.
Ogr wyglądał i zachowywał się zupełnie inaczej. Pełnym skupienia wzrokiem poszukiwał najmniejszych oznak zagrożenia. Zahartowane mięśnie widoczne pod okryciem z futer robiły o wiele lepsze wrażenie niż ostatnio. Wydawał się opanowany i pewny siebie. Najwidoczniej dekadzień w dziczy dobrze mu zrobił.
   - Zebrałem wszystko, o co prosiłeś nauczycielu - rzekł zaraz po wyjściu z portalu. Rzucił na ziemię wór sporych rozmiarów. Przyjrzał się rywalowi stojącemu po drugiej stronie pomieszczenia. Nie zwrócił na dziwny medalion w kształcie smoka oplatającego pentagram uznając go, za nazbyt krzykliwą ozdobę. W trakcie przeglądania przyniesionych przez ogra rzeczy mag skupiał całą swoją uwagę na nowych zdobyczach. W umyśle smoka odezwał się szept demona. Przybysz ukryty pod postacią medalionu postanowił towarzyszyć Ragrosowi.
   "Podejdź bliżej, jeśli mam zajrzeć w jego pragnienia musze być tak blisko, jak się tylko da." Smok podszedł do zdobyczy wyłożonych na stół. Zjawa unosiła sie tuż obok nich.
   - Dekadzień zajęło ci zdobycie kilkunastu korzeni, owoców i kilku rzadkich gatunków zwierząt? - czarnołuski prychnął z pogardą.
   - Zostałem wysłany do nieznanego środowiska. Dostałem jedynie kilka informacji, czego szukać. - warknął ogr
Ragros wybuchnął szyderczym śmiechem.
   - Błaźnie zapytaj swojego nauczyciela. Wysłał mnie dokładnie na taką samą misję. Wróciłem po niespełna trzech dniach. Nie mów mi, jak się prowadzi poszukiwania w terenie.
   - Nie jesteś taki doskonały, jak sobie to wmawiasz.
   - Jedyny, który sobie cokolwiek wmawia, to ty.
   - Zamilczcie obaj! - odparł mag podnosząc wzrok.
   - Spisałeś się dobrze. Wróć do siebie i odpocznij. Kolejną lekcję zaczniemy później.
Gdy ogr odszedł demonolog spojrzał na smoka, po czym na jego amulet. Uśmiechnął się w duchu i zniknął. Przez kilka dni drugi z uczniów niemal całkowicie się nie pokazywał pochłonięty wiedzą wykładaną mu przez nauczyciela. W tym samym czasie czarnołuski pobierał nauki u zwodnika. Przesiadywali godzinami w prywatnej sali smoka przylegającej bezpośrednio do biblioteki magii krwi.
Z początku jednostronne dywagacje demona z czasem przerodziły się w prawdziwe dyskusje równie cenne dla smoka, jak i przybysz. Oczywiście pierwsze skrzypce grał czart, jako, że to on uczył Ragrosa posługiwać się magią Czeluści. Podczas jednej z dyskusji czarnołuski przerwał demonowi.
   - Ukryj się! Natychmiast!
W momencie, w którym czart zniknął w bibliotece pojawił się ogr.
   - Nauczyciel rozkazał ci przekazać klucze do bibliotek - rzekł z pogardą.
Ragros spojrzał na niego z góry, po czym prychnął nie powiedziawszy ani słowa rzucił pod nogi ogra, to, po co przyszedł. Kiedy drugi z uczniów wyszedł przemówił demon.
   "Już wiem, jak go zniszczyć." Czarnołuski uśmiechnął się na myśl o posiadaniu kompana mającego podobny tok myślenia.
***
    Tej nocy Gergotha nawiedził dziwny sen. Nie był w stanie przypomnieć sobie dokładnie, co się w nim działo. Nawet magiczne próby przywołania wspomnień spełzły na niczym. Teraz, kiedy wchodził do biblioteki Magii Zniszczenia w jego pamięci odżyły słowa wypowiedziane przez kogoś, z jego snu.
   "Pamiętaj. Jesteś wyjątkowy. Nikt nie stanie na twojej drodze do potęgi! Bądź bezwzględny."
Nie wiedział, od kogo pochodzą te słowa, ale było w nich sporo prawdy. Postanowił się nad tym zastanowić. Kiedy wkroczył do wielkiej biblioteki wszystkie myśli uleciały mu z głowy. Widok zapierał dech w piersi, wypierając wszystko poza pragnieniem wiedzy. Obserwujący wszystko demon wiedział, że ziarno zostało zasiane. Teraz wystarczy poczekać, aż wykiełkuje i starannie mu w tym pomagać. Wycofał się z korzystania z mocy, aby nie wzbudzać podejrzeń gospodarza.
***
    Ogr znajdował się w prywatnych komnatach demonologa. Pomieszczenie miało kształt idealnej kuli. Wszystkie potrzebne przedmioty, zarówno biurko, jak i regały z księgami i komponentami  do zaklęć lewitowały na swoich miejscach. Ogr podszedł do biurka. Czarny blok kamienia przecinało czerwone żyłkowanie tworzące najróżniejsze, fantastyczne wzory.
   - Zajrzyj do szuflad! Zajrzyj - nalegał wszechobecny głos, który pomógł mu się tu dostać. Ogr otworzył posłusznie wszystkie szuflady.
   - Widzisz ten granatowy kryształ z błyszczącym czerwienią środkiem? Weź go!
    Adept podniósł klejnot do oczu. Był niesłychanie piękny i tajemniczy. Miał w sobie coś, co przyciągało każdego, kto choćby przelotnie na niego spojrzał.
   - Demonolog wie, że jest to źródło niewyobrażalnej potęgi. Ten, który się z nim zespoli zyska moc absolutną. Mag pragnie nią zawładnąć. Na szczęście jeszcze nie wie, jak to zrobić. Weź go. Pomogę ci okiełznać tą moc. Wtedy będziesz mógł mnie uwolnić. Gdy to się stanie obdaruje cię boską mocą. Będziemy razem rządzić wszystkimi plemionami. Nikt nie stanie nam na drodze! - krzyczał głos. Żeby stało się to możliwe musisz go zabrać. Będę przy tobie. Podpowiem jak pozbyć się pułapek maga. Musisz być jednak cierpliwy. Gdy przyjdzie odpowiednia pora dam ci znak, który na pewno rozpoznasz. Będziesz musiał się wówczas śpieszyć, ale wiem, że dasz sobie radę." - Po tych słowach ogr zapadł głębiej w pustkę snu bez wizji. Kilka dni później Ragros był świadkiem ciekawej sytuacji. Ogr, który zawsze posłusznie wykonywał polecenia maga warknął na nauczyciela, gdy po raz kolejny nie udało mu się osiągnąć zamierzonego efektu zaklęcia.
   - Może, to ty nie potrafisz wytłumaczyć, na czym polega rzecz i przez to popełniam błędy!
Demonog zmierzył go lodowatym spojrzeniem. Dopiero to zmusiło Gergotha do posłuszeństwa. Czarnołuski nie słyszał odpowiedzi maga, ale gdy zjawa zniknęła z rozbawieniem przyglądał się jak ogr patrzy z wrogością na znikającego demonologa. Przechodząc obok rzucił okiem na porozrzucane na stole notatki.
   - Widzę, że stary mag nie ma zbyt wysokiego mniemania o tobie, skoro podrzuca ci tak nieistotne dane. To tylko podstawy magii zniszczenia. Bez złożonych słów rozkazu nie będziesz w stanie stworzyć niczego więcej od strumienia ognia z dłoni. Wydał z siebie dziwny niski dźwięk, który można by uznać za chichot, jeśli smoki potrafią chichotać.
   - Zamknij się przerośnięty gekonie. - rzucił ogr - Ciebie całkowicie ignoruje. Musisz być naprawdę słaby, jeśli nie poświęca ci w ogóle czasu, a nazywa uczniem. Może po prostu jesteś jego maskotką? Pazurzasta dłoń zacisnęła się na szyi humanoida. Szmaragdowe oczy zapłonęły wewnętrznym ogniem. Czarnołuski podniósł ogra na wysokość swojego pyska.
   - Nie będziesz tu siedział całą wieczność, ja zresztą też. Wtedy zobaczysz do czego jest zdolna maskotka.
Od niechcenia puścił ogra i ruszył w swoją stronę. Wychodząc z biblioteki uśmiechnął się szeroko wiedząc, że za kilka dni będzie mógł się z nim policzyć. Obmyślanie sposobów, w jaki zada mu ból i ostateczny cios natychmiastowo poprawiło mu nastrój. Kiedy pojawił sie w swoich komnatach czekał na niego demon tym razem w formie insektoidalnego czarta.
   - Już myślałem, że mag cię przejrzał. Miałeś go tylko lekko podburzyć - odezwał się przybysz.
   - Wszystko przebiega zgodnie z planem. - odparł smok. Musimy poczekać kilka dni, więc teraz jeśli łaska wytłumacz mi ostatnią rzecz, jaka mi została do opanowania twojej magii.
***
    Ostatni sen był tak realistyczny... Niemal czół wypełniającą jego ciało moc. Zdawał sobie sprawę, że próba kradzieży czegokolwiek z prywatnych zbiorów nauczyciela może doprowadzić do jego śmierci. Postanowił jednak zaryzykować. Głos powiedział mu dokładnie, jak i kiedy ma zacząć działać. Posiadając dokładne instrukcje unieszkodliwienie pułapek nie stanowiło problemu. Na szczęście demonolog opuścił wieżę w poszukiwaniu nowego ucznia. Powiadomił ich, że pozostawia swoją posiadłość pod ich ochroną. Zapowiedział, że wróci dopiero za kilka dni. Jako ostatnie otrzymali ostrzeżenie. Jeżeli postanowią zakończyć swój konflikt siłą, to zginą obaj.
Skoro nie było gospodarza pozostawał tylko ten przerośnięty gekon. Na szczęście zorganizował małą dywersję. Zniszczył lub uszkodził prowadzone przez niego notatki. Posłużył się do tego celu przywołanymi demonami, jak i kilkoma sztuczkami, których nauczył go mag. Stojąc teraz przed otwartymi samotni demonologa słyszał, jak gekon szaleje rozszarpując oszukane przez ogra czarty. Co prawda czarnołuski był ciężkim orzechem do zgryzienia, ale tylko wtedy, gdy był w pełni opanowany i racjonalny. Poznał go już na tyle, żeby wiedzieć, jak szybko potrafi się zmienić w bezrozumną maszynę do zabijania. Zadowolony z siebie wkroczył do samotni.
***
      Gdyby nie intuicja zostałby rozcięty na pół. W ostatniej chwili uchylił się przed pędzącym w jego stronę mieczem. W przedsionku komnaty stał czarnołuski.  "Skąd on się tu wziął? Nadal słyszę odgłosy walki na dole i co u licha robi tu ten korytarz. We śnie go nie było..."
   - Naprawdę sądziłeś, że tak łatwo jest się dostać do zakazanej strefy wieży? Stary mag nie przetrwałby do tej pory, gdyby nie potrafił sobie radzić z takimi wścibskimi zerami jak ty.
Jedyną odpowiedzią ogra była posłana w stronę przeciwnika fala demonicznego ognia. Płonący atak napotkał na wirującą, półkolistą barierę otaczającą drakodianina.
Odpowiedzią była magiczna sfera, która otoczyła Gergotha. Wystrzeliły z niej niezliczone, wąskie kolce wbijające się w każdą część ciała więźnia. Jego poruszenie się powodowało kurczenie się kuli i wbijające się coraz głębiej kolczaste wypustki.
    Ogr wycharczał sekwencję magicznych inkantacji unicestwiając sferę w wybuchu purpurowego płomienia. Nie dając przeciwnikowi czasu na reakcję
Ragros zaatakował ogra poziomym cięciem. Wiedział, że Gergoth uniknie uderzenia. Nie miał zamiaru trafić. Uchylając się ogr odsłonił się na tyle, żeby smok mógł uderzyć kolanem w niechroniony brzuch. Humanoid nie spodziewał się problemów, dlatego nie miał na sobie żadnego pancerza, która z resztą na niewiele by się zdały w magicznym pojedynku. Zaraz za kolanem poleciała pięść. Zgięty z bólu ogr nie mógł się obronić. Uderzenie w pysk opancerzonej ręki smoka porównywalna była z otrzymaniem ciosu adamantytowym młotem. Najwyższym wysiłkiem zachował przytomność.
Przywoławszy po raz kolejny swoją moc posłał w czarnołuskiego kulę migotliwego mroku. Pocisk trafił smoka posyłając go kilka metrów w tył. Atak ten umożliwił ogrowi odzyskanie równowagi i koncentracji. Pomimo bólu począł przygotowywać jedno, ze swoich najpotężniejszych zaklęć. Z mroku tunelu wyłoniły się wijące macki stworzone z negatywnej energii. Zachowywały się niemal, jak żywe istoty. Zaatakowały jednocześnie pozbawionego możliwości obrony adepta.
Okazało się jednak, że Gergoth przygotował się do odparcia poważniejszego magicznego ataku. Otoczyły go błękitne płomienie spalające każdą zbliżającą się wypustkę. 
   - Jesteś naprawdę głupi. Właśnie m tej chwili demonolog wraca ze swojej wyprawy zaalarmowany tym, co tu wyprawiasz. - mówiąc to Ragros począł wyrysował na ścianie dziwnie wyglądający symbol. Z rozcięcia na piersi spływała krew, którą dorysowywał mniejsze znaki. Zaśpiew zawierający słowo rozkazu rozbrzmiewał w dziwnym, gardłowym języku.
Gergoth wyłapał przelotem kilka znanych mu słów. Musiała to być jakaś odmiana demonicznego dialektu. Skoncentrował się na dokończeniu inkantacji. Niestety Ragros był szybszy. Ukończywszy krąg przytknął dłoń do ściany. Magiczne znaki zabłysły. Walczących otoczyła nieprzenikniona mgła. Wdzierała się ona do ciała ogra przez wszystkie otwory ciała. Otaczająca go poświata zaczęła blednąć. Niedokończone zaklęcie rozpłynęło się w nicość.
Kiedy osłona zniknęła stworzone przez czarnołuskiego macki rzuciły się do ataku. Widząc pędzące wypustki  ogr zdał sobie sprawę, że czeka go śmierć. Ostatnie, co zobaczył to odrąbywanie jego ręki.
***
      Demonolog pojawił się przed swoją komnatą. Zobaczył rozbrojone pułapki i otwarte wejście. Poszybował, aby sprawdzić, co zostało skradzione. Nie zaleciał daleko, gdy ujrzał siedzącego i opartego o ścianę przedsionka pierwszego ucznia. Smok bawił się ceremonialnym nożem. Niedaleko niego leżały zakrwawione szczątki Gergotha.
   - Co tu się działo?! Zakazałem wam walk!
   - Nauczycielu on próbował cię okraść - odparł spokojnie czarnołuski.- Myślisz, że w to uwierzę?
   - Zajrzyj do moich wspomnień jeśli chcesz.
Mag wpatrzył się w szmaragdowe oczy. Zagłębił się we wspomnienia ucznia. Było w nich widać całe zajście. Od momentu włamania do momentu jego śmierci. Pozostała część odgrodzona była solidnym, mentalnym murem. Mag wycofał się z umysłu ucznia. Nie miał ochoty szturmować jego zabezpieczeń, poza tym nie obchodziły go jego sekrety.
   - Przejrzę również jego wspomnienia. Jest martwy, więc nie będzie stawiał oporu...
   -Dobrze się spisałeś uczniu. Dobrze wiedzieć, że chociaż wobec ciebie się nie pomyliłem.
***
      Jeden, jedyny raz Ragros miał zamiar dotrzymać słowa. Gdy pojawił się w komnacie demon już na niego czekał.
   - Tak, jak ustaliliśmy zgodnie z Prawem Prawdziwego Imienia zwracam ci Segoraxie wolność. Zastrzegam, że nie możesz nigdy i w żaden pośredni, ani bezpośredni sposób działać na moją niekorzyść, ani próbować mnie zranić, okaleczyć bądź zabić.
   - Nie obawiaj się nie zwrócę się przeciwko tobie. Za dobrze się bawiłem. Wracam do domu. Mam tam sporo do zrobienia. Zajmie mi to parę waszych śmiertelnych lat. Po tym czasie, jeśli będziesz mnie potrzebował po prostu mnie wezwij. Może jeszcze kiedyś uknujemy, bądź zniszczymy coś razem. Po tych słowach przybysz zniknął w otwartej przez siebie bramie. Ragros wiedział, że będzie musiał wrócić do monotonii normalnego życia.
Myśl tą osładzał mu widok dziesiątek nieprzeczytanych przez niego magicznych ksiąg.





***
      Po około dwunastu latach ciągłej i wytężonej nauki mag wezwał do siebie swojego ucznia.
   - No cóż, chyba przyszedł czas na test. Sprawdzisz siebie i wiedzę, jaką zdobyłeś w czasie tych miesięcy studiów. Jutro o świcie wrota do komnaty zaklęć staną przed tobą otworem. Zostaniesz poddany ostatecznej próbie. Jeśli przeżyjesz będziesz mógł odejść zabierając cokolwiek zechcesz. Jeśli polegniesz… no cóż nie będzie to już mój problem, będę musiał jedynie znaleźć sobie nowego ucznia. – Po tych słowach zniknął.
Ragros nie udał się na spoczynek, zbyt długo czekał na ten dzień. Zabrał z Sali ćwiczeń ulubioną broń i poleciał nad jezioro. Przysiadł nad ukształtowanym przez wodę głazie bezpośrednio pod wodospadem lodowatej wody. Wiedział, że szum spadającej wody zakłóci sondy wysyłane przez maga, dzięki czemu jego jeszcze niewykształcone do końca bariery mentalne odeprą próby zbadania jego myśli. Szum wody uspokajał go. Znalazł to miejsce w czasie jednego z pierwszych dni latania. Od tamtej pory przychodził tu zawsze, jeśli nie był w stanie się skoncentrować na czekającym zadaniu. Nie wiedział, czemu, ale bliskość wody działała na niego kojąco. Być może cząstka jego smoczej natury związana była z tym żywiołem. Przez jakiś czas pozwalał zalewać się lodowatemu strumieniowi. Wszystkie jego myśli uleciały z głowy, pozostało ciche oczekiwanie bez przemyśleń. Kiedy na świecie dochodziła północ smok wyszedł na piaszczystą plażę i kilkoma szybkimi cięciami rozpoczął kolejny trening.
***
      Gdy nadszedł czas czarnołuski wrócił do wieży, aby przygotować wszystko, co będzie mu potrzebne w próbie. Fiolki z krwią różnych istot, własnoręcznie sporządzone notatki, puste naczynia na posokę i ostry, ceremonialny nóż. Tak zaopatrzony udał się do komnaty zaklęć. Jego nauczyciel już na niego czekał.
   - Okaż się godny, udowodnij, że czas, który Ci poświęciłem nie poszedł na darmo. A teraz wejdź do najpilniej strzeżonego miejsca mego azylu. Komnata czarów jest sercem każdej stworzonej za pomocą sztuki twierdzy czarownika. W niej powstają najpotężniejsze zaklęcia, splatane są nici magicznej energii. Tutaj każdy parający się magią jest najsilniejszy. Bez tego miejsca czułbym się kaleki. A teraz żegnaj! – mówiąc to demonolog zniknął.
Ragros wkroczył w otwarte przejście gotów stawić czoła nadchodzącej przyszłości.


Rozdział 4

Stał w okrągłej komnacie. Podłoże wyłożona była błękitnymi płytkami, magiczny krąg wyrysowany był na podłodze, jaki i suficie. Brzegi pomieszczenia zajmowały setki przyrządów i komponentów na czary. Potężne biurko wykuto z onyksu połyskiwało w przytłumionym, czarodziejskim świetle. Czarnołuski rozłożył potrzebne mu składniki, usiadł w środku kręgu i rozpoczął inkantację. Z dawna przygotowywał ten rytuał, zainspirował go pewien rękopis spisany w starożytnym smoczym języku. Podobno nikt nie mógł po przeczytać, jeśli nie miał w sobie krwi jaszczurów, nawet, jeśli znał ich język.
Zapis traktował jak korzystając z mocy zawartej we krwi wielkich gadów zwielokrotnić swoje własne możliwości. Rozszyfrowanie i zrozumienie całości zapisków zajęło mu prawie sześć lat, połowę swojego pobytu u demonologa.
 „ Serthirah rahoth Urle grathorag
Heroh khohere nest nar seg
Ragoth agrot hastre des
Zorgiste seneth ohte agreh ruir”
Używając specjalnego ostrza Ragros począł wycinać sobie na klatce piersiowej runiczne symbole
 - runa potęgi i siły
 - runa wiedzy
 - runa wieczności
 - runa dziedzictwa krwi
Na ramionach wyżłobił pomniejsze runy. Używając ceremonialnego noża rozciął skórę wewnątrz dłoni i nad sercem. Zbierając cieknącą krew kontynuował zaśpiew, który we wspólnej mowie brzmiałby mniej więcej tak:
„Smocza krew płynąca w moich żyłach,
Smocza krew dar mego ojca,
Smocza krew siła moich przodków,
Smocza krew esencja Starożytnych,
Smocza krew w śmiertelnym ciele,
Krew Pradawnych mocą przepełniona,
Jam jest dziedzicem Przedwiecznego,
Jam jest synem smoczego boga,
Jam jest dziedzicem wielkich jaszczurów…”
Wypowiadając słowa wiekowego zaklęcia, zaczął wypełniać wyrysowane w ciele bruzdy swoją własną krwią.
   -„Siła i potęga Smoczego Lorda” – rozbłysła pierwsza runa.
   -„Zapomniana wiedza minionych wieków” – kolejne migotanie wyrytego symbolu.
   -„Wieczność i nieśmiertelność smoczej chwały” – trzeci znak ożył.
   -„Dziedzictwo krwi Pierworodnego” – ostatni symbol zapłonął na piersi czarnołuskiego.
Krew wżarła się w wyżłobione krawędzie, barwiąc runy fioletowym blaskiem.
   - „Jam jest dziedzicem krwi” – wypowiadając ostatni wers inkantacji zachwiał się ze zmęczenia. Całą siłę magiczną, jaką zdobył zużył do przeprowadzenia tego rytuału. Wzrok zasłoniła mu szara mgła, w ciągu jednego uderzenia serca stracił wszystkie zmysły. Stał się ledwie palącą się świadomością w morzu wszechrzeczy. Wydawało mu się, że trwa to w nieskończoność, gdy z wolna zaczął powracać do swojego ciała. Poczęła zalewać go fala mocy, niepowstrzymany przypływ wdzierał się do najdalszych zakamarków jego jestestwa i okaleczonego ciała. Energia ta była tak niesamowicie potężna, że czuł się jakby pijany, pijany potęgą jaką zdobył. Popatrzyła na siebie, wyryte na skórze, pulsujące złowrogo symbole. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
   - „Ten stary błazen zdziwi się, kiedy zobaczy mnie następnym razem”. – Ponownie usiadł w kręgu i zapadł w medytacyjny trans. Po jakimś czasie ocknął się.
Nadszedł czas na zrealizowanie kolejnego etapu. Rozwijając kolejny przyniesiony zwój wymówił kilka niezrozumiałych słów, zbyt szybko by można je dobrze usłyszeć i zrozumieć. Przed smokiem ukazał się okrąg błyszczącej, półpłynnej energii. Otwarty portal wirował wokół własnej osi hipnotyzując swoim ruchem. Ragros wziął głębszy oddech i zrobił krok naprzód, potem następny.
***
    Kiedy wyszedł z magicznych wrót w jego nozdrza uderzył intensywny zapach rozkładających się ciał. Mroczne miejsce okazało się cmentarzyskiem wielkich jaszczurów. Kierując się w sobie tylko znanym kierunku ruszył przed siebie szybkim marszem starając się pozostawać jak najdłużej pod osłoną wielkich kości. Nagły ruch zaalarmował czarnołuskiego, który kilkoma machnięciami skrzydeł wzbił się w powietrze, by skryć się za olbrzymią czaszką najbliższego szkieletu. Znieruchomiał, wstrzymał oddech, uspokoił bijące szybko serce. Jeśli strażnik go dostrzeże będzie nieciekawie. Po drugiej stronie pradawnego, martwego smoka zmaterializował się opiekun cmentarzyska. Wyglądał jak wielki jaszczur z mgły, jego ciało materializowało się i znikało raz za razem, jakby uwiezione między dwoma planami istnienia. Prawda była jednak inna. Strażnik pokazywał się na wszystkich znanych egzystencji, aby wyeliminować możliwość wtargnięcia z jakiegokolwiek planu. Jego krótki, masywny pysk nie posiadał oczu, ani nozdrzy. Rzędy wgłębień na górnej i dolnej szczęce służyły do wykrywania intruzów. Falujące wyrostki na przedzie głowy wyglądały jak dziwaczna, ruchoma broda. Strażnik przystanął, w powietrzu rozległ się odgłos zasysanego powietrza.
Ragros mógł przysiąc, że brzmiało to jak węszenie. Gdy potworna łepetyna zaczęła się odwracać w przeciwną niż czarnołuski stronę intruz odetchnął. Nagły powiew lodowatego powietrza zmroził dusze smoka. Paskudna głowa pojawiła się tuż przed Ragrosem. Jej falujące macki błądziły po ciele smoka i gdy wydawało się już, że się cofną największa z nich wbiła się z impetem w bark przybysza. Niesłychaną ciszę zmącił syk bólu. Strażnik wyrwał kolec z ciała intruza. Ze zniekształconego pyska wysunął się lepki, granatowy język owinął się wokół wypustki zlizując zbryzganą krwią mackę.
Przez czas wydający się wiecznością zjawa smakowała posokę adepta magii. Ragros wiedział, że jeśli nie sprosta jakimś dziwacznym kryteriom tego stwora zostanie natychmiast zabity.
W jego głowie rozległ się głos przypominający uderzenie huraganu i spadającą lawinę jednocześnie.
   - „Masz w sobie krew mego twórcy, jesteś synem mojego ojca. Możesz przejść bracie.”
Po tych słowach stwór wycofał się pozostawiając czarnołuskiego z jego myślami. Wylądował na ziemi dysząc ciężko. Mało istot przeżywa spotkanie ze smoczym strażnikiem. Potrząsnął mocno głową pozbawiając się resztek odrętwienia. Rozejrzał się w poszukiwaniu tego, po co tu przybył. Zaczął iść wzdłuż wielkiego kręgosłupa pradawnej bestii i gdy dotarł do okolicy barków spostrzegł coś ciekawego. Fragmenty ogromnego, strzaskanego rogu. Szybkim ruchem podniósł kilkumetrowy kawał. Przewiązał go liną i przewiesił przez plecy. Zabrał też do sakwy połyskliwy pył rozrzucony wokół zniszczonych szkieletów.
Wracając do przejścia zastanawiał się, czy zrobił do tej pory wszystko, co zaplanował. Stwierdził jednak, że jeśli istniało coś, co pominął nie zdąży już tego zweryfikować. Pogrążony w myślach wrócił do komnaty czarów. Przed kolejnym etapem postanowił chwilę odpocząć. Przywołanie diabła jest ryzykowne nawet przy pełni sił, a on już stracił praktycznie wszystkie. Choć wypełniała go nowo zdobyta moc zużył już całą energię magiczną, jaką posiadał do rytuału i wyprawy na cmentarzysko. Usadowił się za masywnym biurkiem, które demonolog przezornie opróżnił z notatek.
W chwili, gdy przymknął oczy zapadł natychmiast w głęboki sen.
***
    Obudziwszy się sprawdził, czy wszystko do dalszej próby jest przygotowane.
Wzmocniwszy główny krąg smoczymi runami, o których dowiedział się dzięki nowo zdobytej wiedzy rozpoczął przygotowanie.
Kiedy portal ustabilizował się komnata wstrząsnął dreszcz, kłęby dymu zakryły całe pomieszczenie. Ogniste rozbłyski rozświetlały zasnuta komnatę. Nagle kamienne płyty podłogi popękały, w powstające bruzdy wsiąkał cały dym i mgła oczyszczając otoczenie. Gdy ziemia zespoliła się na nowo Ragros ujrzał stojącego w nienaruszonym kręgu diabła.
Przeklęty pomiot przewyższał dwukrotnie czarnołuskiego. Jego ciało pokryte było twardymi, szkarłatnymi łuskami. Pysk wypełniały czarne, szpiczaste kły. Błoniaste skrzydła złożył wzdłuż pleców niczym płaszcz. Zakrzywione kolce wyrastające z policzków przypominały wielkie kły. Barki, klatka piersiowa i szyja poprzecinane były bruzdami spomiędzy których buchał płomień.
Pomarańczowe ślepia spojrzały na Ragrosa.
   - Kto jest na tyle głupi, aby przyzywać Adramelecha Zbrojmistrza Piekieł? – ryknął przybysz. Siła jego głosu zatrzasnęła całą wieżą demonologa – Kim jesteś marny robaku i czego chcesz?
   - Moje imię nie powinno cię obchodzić. Za to propozycja, jaką mam dla Ciebie owszem.
   - Co takiego możesz mi ofiarować, czego nie byłbym w stanie stworzyć, lub zdobyć? - Ragros rzucił w stronę diabła mały woreczek. Gdy czart go złapał smok kontynuował.
   - Wiesz co to jest? – zapytał.
Adramelech rozpiął worek i powąchał jego zawartość, następnie wysypał odrobinę na palec i spróbował. Kiedy przełknął ślinę i dotarł do niego smak srebrzystego proszku wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
   - Jak zdobyłeś smocza kość z Cmentarzyska Minionych Wieków? To niemożliwe, jest strzeżone.
   - Wszystkiego się dowiesz, ale najpierw wysłuchasz mojej propozycji. – Diabeł z entuzjazmem pokiwał łbem
   - Mam tu ze sobą ów materiał, który tak Cię interesuje. – mówiąc to pokazał zabrany fragment rogu. – Wykujesz mi z tego odłamka miecz godny substancji, z jakiego będzie stworzony. Ja natomiast otworze portal prowadzący do grobowca.
Diabeł rozważał przez chwilę przedstawioną mu ofertę.
   - Wiem, że kości pradawnych smoków uważane są za najdoskonalszy materiał do tworzenia broni. Pomyśl co byś osiągnął wyposażając armię współbraci w taki oręż.
   - Zdradzisz mi receptę zaklęcia przywołującego bramę – negocjował czart.
   - Nie sądzę. Jestem nawet pewny, ze nikt w dziewięciu piekłach nie zdołałby poprawnie stworzyć przejścia. Potrzeba do tego istoty z czystą smoczą krwią. Poza tym czy nie będziesz w stanie nawiązać połączenia z twoim panem? Wiem doskonale, że gdy tylko się tam pojawisz otworzysz tunel prowadzący na twój rodzimy plan. Nie potrzebna ci formuła przejścia.
   - Widzę, ze nie jesteś taki głupi. A więc tak. Zawrzemy umowę, na mocy której stworzę dla Ciebie broń. W zamian za otwarcie dostępu do najbardziej pożądanego surowca. Zgadza się? – zapytał zbrojmistrz
   - Tak – odparł czarmołuski. W momencie, gdy wypowiedział to słowo ukazała się przed nim karta zapisanego papieru. Smok przebił pazurem skórę na opuszku palca i wyciekającą krwią przypieczętował umowę z diabłem.
   - Doskonale, a teraz daj mi tą smoczą kość.

Kiedy Ragros podał mu odłamek czart otoczył się kokonem nieprzeniknionej ciemności, z którego dochodziły odgłosy podobne do uderzeń młota o kowadło.
Korzystając z okazji sprawdził runy podtrzymujące krąg. Na szczęście były nienaruszone. Teraz przyszedł czas na przywołanie kolejnej bramy. Rozpoczynając zaśpiew zmienił we wzorze zaklęcia dwie współrzędne kierunku. Wiedział, ze igra ze stworzeniami bieglejszymi od niego w intrygach, ale musiał zaryzykować.
Otwierając bramę spojrzał w stronę wciąż połyskującej kopuły otaczającej Adramelecha.

Korzystając ze skomplikowanego zaklęcia wzmocnił swój wzrok, na tyle, aby móc przejrzeć przez nieprzeniknioną zasłonę czarta. Dostrzegł zbrojmistrza piekieł, który wypowiada niezrozumiałe dla niego słowa. Fragment smoczej kości zaczął lewitować nad dłońmi przybysza. Po rękach Adramelecha przebiegły języki ognia otaczając unoszący się materiał.

Spirale płomieni pełzały po kości tworząc na niej przedziwne symbole. Dłonie diabła pokryły się czarnym dymem, z którego wystrzeliły skłębione macki. Magiczne wypustki poczęły grawerować przedziwny runy na  modyfikowanym smoczym minerale. Gdy całość była już uformowana, z największego fragmentu czart uformował ostrze, a z mniejszego rękojeść i jelec broni.
Ragros nie zauważył skąd w diabelskim procesie pojawiła się sztaba czarnego metalu pokrytego czerwonym żyłkowaniem. Używając swojej mocy i żywych płomieni zbrojmistrz rozerwał nieznany smokowi materiał. Demoniczna stal wniknęła w formę ostrza łącząc się z nim niemal jak żywa istota.  Czarnołuski patrzył jak krawędzie broni pokryte osobliwym metalem zespalają się z kością na całej długości ostrza.

Klinga została połączona z rękojeścią, podczas gdy niezliczone drobne odłamki kości i metalu wirowały wokół ostrza. Wypowiadając kolejną niezrozumiałą formułę fragmenty poczęły osiadać, a chwilę później wnikać w strukturę broni, jakby były jego nieodłączną częścią. Broń nabrała swojego ostatecznego kształtu, gdy Ragros zdał sobie sprawę, że czart wyczuł obcą obecność przyglądającą mu się wewnątrz ochronnej sfery. Czarnołuski zmuszony był wycofać się i pozostawić ostatni etap tworzenia oręża bez nadzoru.

Oczekiwanie przedłużało się nieznośnie, nie pamiętał już ile czasu spędził w komnacie czarów. Tutaj czas zmienia się za każdym razem ,gdy ktoś nowy wkroczy między ściany tego pomieszczenia. Dla jednego może tu przeminąć kilka tysiącleci, dla innego kilka uderzeń serca.
Zasłona ciemności poczęła się rozpraszać. Kiedy mrok rozwiał się całkowicie, okazało się, że Adramelech  stał w środku kręgu z nowo wykutym ostrzem w szponiastych łapach. Diabeł podszedł do krawędzi magicznego więzienia i wbił miecz w spaczone ogniem kamienne płyty. Broń przebiła skałę tak samo, jak przecięła by żywa tkankę. Jej ząbkowane ostrze błyszczało trupiobladym blaskiem z delikatnym czerwo-czarnym żyłkowaniem. Wygrawerowane na wzbogaconej smoczą kością klindze runy jaśniały złowrogo. Rękojeść przywodziła na myśl kolczastą gwiazdę. Ragros podszedł do kręgu spoglądając w oczy Zbrojmistrza zapytał:
   - Skończyłeś? – zapytał
   - Twoja broń jest gotowa, tak jak chciałeś. Wywiąż się ze swojej części umowy. – zagrzmiał przybysz
Smok jednym szarpnięciem wyrwał ostrze spomiędzy stygnącego podłoża. Jego zakrzywionym sztychem wskazał na otwarty portal za plecami czarta.
Mieszkaniec piekieł uśmiechnął się paskudnie ruszając w stronę bramy rzekł.
   - Dobrze robi się z tobą interesy. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś śmiertelniku.
   - Być może, ale nie liczyłbym na to – odparł czarnołuski.
Adramelech wzruszył potężnymi ramionami, po czym zniknął w półpłynnej esencji przejścia.

Ragros spojrzał raz jeszcze na trzymany w dłoni miecz. Idealnie do niego pasował. Ponad dwumetrowe ostrze kreśliło lśniące kręgi w powietrzu. W chwili, gdy brama poczęła się zamykać dobiegły go odgłosy walki i przekleństwa wykrzykiwane w piekielnym języku. Nie trwało to dłużej niż kilka uderzeń serca. Strażnik musiał mieć niezły ubaw walcząc z diabłem. Nie sadził, aby zdołał się porozumieć ze swoim rodzimym planem, jednak na wszelki wypadek wymazał wszystkie ślady obecności diabła w komnacie zaklęć.
   „Przyszedł czas na ostatni etap…” – pomyślał czarnołuski. Wkraczając bez zahamowań w przejście do wieży demonologa nie przejmował się pozostawionymi notatkami i komponentami. Od razu udał się do Wielkiej Sali, w której jak podejrzewał znajdował się czekający na niego mag. Zbliżając się do czarnoksiężnika smok wzniósł mentalne bariery zapobiegające czytaniu i kontrolowaniu umysłu.
   - A wiec nareszcie jesteś. Nie śpieszyłeś się zbytnio – zaczęła zjawa.
   - Miałem wrócić i zrobiłem to, nic więcej nie obiecywałem.
Demonolog odwrócił się w stronę swojego ucznia.
   - Zmieniłeś się od naszego ostatniego spotkania, ale po twoim zachowaniu wnioskuje, ze nie nauczyłeś się szacunku dla potężniejszych od siebie. – mówiąc to ukazał się kilka cali od pyska Ragrosa. Już miał coś powiedzieć, gdy poczuł przenikliwy ból, ból, jakiego nie doznał od czasu, kiedy porzucił materialne ciało. Stał się zjawą, aby wyzbyć się ograniczeń śmiertelnego ciała. Jak taki nieopierzony szczeniak mógł go zranić? Jak?
   - Czyżbym widział zdziwienie na twojej twarzy starcze? – zaśmiał się smok. – Zastanawiasz się zapewne jak takie ścierwo jak ja zdołało cię tknąć nieprawdaż? Otóż otrzymałem prezent od pewnego czarta. Broń wykutą z kości pradawnych wielkich jaszczurów zdolną zranić istoty znajdujące się na innej płaszczyźnie duchowej niż materialny świat.
Oczy demonologa rozszerzyły się, gdy dostrzegł blade, ząbkowane ostrze wbite w jego widmowy brzuch. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał był nadlatujący w stronę karku miecz. Zjawa rozpłynęła się w powietrzu.

Gdy zgasła świadomość maga cała wieża zadrżała w posadach. Z czterech bibliotek Ragrosa dobiegł odgłos palącego się papieru i drewna. Przypuszczając, co może się stać po zlikwidowaniu dawnego nauczyciela wziął ze sobą wszystko, co będzie mu potrzebne. Zwoje ze smoczą magia spoczywały w futerałach przypiętych do pasa, nowy miecz wisiał przewieszony przez plecy, komponenty na czary spoczywały w przenośnej torbie z magiczną przestrzenią w środku zdolną pomieścić o wiele więcej niż zwykły podróżny plecak.
Smok wszedł na najwyższy poziom budowli, przystanął na chwilę na rzeźbionym balkonie. Spojrzał po raz ostatni na sypiący się, wydrążony stalaktyt będący przez pewien czas jego schronieniem. Uśmiechnął się do siebie, po czym skoczył.

***

    Wylądował dopiero, gdy kurz i pył ze zniszczonej siedziby maga opadł. Stanął przed olbrzymią wyrwą w ścianie jaskini, z której dochodziły dudniące odgłosy śpiącego stworzenia. Kiedy rzucił do środka ścierwo groha podziemnego roślinożercy w okamgnieniu ziemia zadrżała pod łapami budzącej się bestii. Wychynęła z mroku legowiska, jej potężne pazury ryły głębokie bruzdy w kamiennym podłożu. Zachlapany krwią pysk przypominał jednolita bryłę skalną. Trójkątnie zakończona głowa była wielkości Ragrosa. To był ten sam stwór, na którego smok natknął się we mgle przysłaniającej wieże demonologa.
Mierzyli się spojrzeniami. Zielone oczy byłego gladiatora i żółte ślepia terratrexa, podziemnego rekina. Czarnołuski odnalazł w kronikach maga wzmianki na temat tych istot. Dowiedział się, ze to dziwaczne bydle nie zaatakuje go przez jakiś czas, jeśli wcześniej skosztuje świeżej krwi.
Podchodząc do olbrzyma położył dłoń na jego głowie wypowiadając słowa rozkazu.
„Sarogh erh grathos trol serg.
Frehos drav verg ezah sergis.
Sarog ergis haveth frahe zerge grah.
Greng zerogh seris grag dragos grah.“
Terratrex pochylił łeb pozwalając Ragrosowi podejść bliżej. Pod palcami smoka zaczął rysować się skomplikowany symbol.
„Gorhis rarog zeris xeh helis sag.
Zorga grogh garis vex nergo erg.
Dragos grax zera borgis serah…”
Gdy symbol ukształtował się do końca stwór spojrzał prosto na czarnołuskiego. Ragros widział w nich budzącą się iskierkę przewrotnej inteligencji. Stworzył więź z tym stworzeniem, połączył się z jego umysłem czyniąc z niego wiernego sługę.
Pierwsze uczucie płynące od terratrex, jakie poczuł to głód. Nienasycony głód krwi, mięsa i powodowania bólu.
   - Sarug Grax, Wielki Głód tak się będziesz zwał – przemówił głośno.
Stwór wydał z siebie głuchy pomruk zadowolenia. Jarzący się symbol na głowie błyszczał złowrogo, gdy podziemny rekin ruszył przed siebie. Ogromnymi pazurami rozbił na pył stojąca na jego drodze kamienną ścianę drążąc zupełnie nowy tunel, drogę prowadzącą do uczęszczanych przez robotników Sorgirre.


Rozdział 5

      Dwudziestu robotników pracowało przy tunelu 112, gdy ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Chwile później wielkie kawały ściany posypały się na ich głowy. W ziejącej ciemnością dziurze zamajaczyła ogromna sylwetka obleczona unoszącym się wszędzie pyłem. Kilku szczęściarzy, którym udało się przeżyć pomknęło na złamanie karku do głównej pieczary. Nie zważali na kaleczące bransolety wbijające się w ich ciało. Strach był silniejszy, pchał ich wciąż do przodu. Gdy strażnicy dowiedzieli się, ze ktoś zaatakował kopalnie zebrali się w wielkiej liczbie. Ściągali ze wszystkich posterunków pozostawiając nieliczną załogę do kontroli nad niewolnikami. Czterystu uzbrojonych drakodian czekało przy głównym tunelu przypuszczając, iż nieprzyjaciel przemieszczać się będzie głównymi ścieżkami.
Jedynym, którym pozwolono zostać była grupka zniewolonych minotaurów, ogrów i troll Lurzagor. To on był skłócony z młodym drakodianinem o czarnych łuskach. Gadzina zniknęła ponad czterdzieści  lat temu i pewnie pozostały już po niej tylko gnijące kości w legowisku jakiegoś potwornego łowcy.
   - Kto byłby na tyle nierozważny, aby nas atakować? Wszyscy wiedza, że kopalnia jest dobrze strzeżona.
   - Może, to jacyś szaleńcy z innego miasta. Pewnie skończyła się im ruda i stwierdzili, że uda im się zdobyć nowe wyrobisko.
   - Gdyby to było inne miasto zaatakowaliby z zewnątrz. Myślcie czasem gadzie móżdżki- dziesiętnik uciszył dyskusję.
   - Nic innego nie mogłoby nas zaatakować. Pod ziemią nie żyje żadne plemię.
   - Zamknijcie się! Cokolwiek się pojawi rozniesiemy to w pył. Pawęże naprzód, za nimi pikinierzy! Łucznicy na tyły, czekać na rozkaz! – zaczął wykrzykiwać dowódca.
Żołnierze ustawili się w poprawnym szyku. Byli jednak całkowicie nieprzygotowani na to, co pojawiło się w tunelu.
Głównym korytarzem, szerokim na tyle, aby zmieścić kilka wózków wydobywczych obok siebie pędziło najdziwniejsze stworzenie, jakie widzieli w swoim życiu.
    Olbrzymia bestia przypominająca gigantycznego, mutację opancerzonego jaszczura i czworonożnego rekina pędziła na ich spotkanie. Trójkątny, szpiczasty wyrostek na plecach wyglądał jak grzbietowa płetwa. W rozwartej paszczy błyszczały rzędy wielkich ząbkowanych zębów. Całe ciało zakrywał kostny pancerz, masywne płyty chroniły wrażliwe części ciała. Stwór zbliżając się pochylił głowę w dół zasłaniając oczy rogowymi zgrubieniami.
Wypuszczone przez obrońców strzały odbiły się niegroźnie od skóry stworzenia. Ogromna masa pędzącego terratrexa zbiła z nóg pierwsze szeregi drakodian. Potwór pędził dalej wybierając sobie za cel nieopancerzonych łuczników. Jeden ze strażników stojących w bocznym szeregu zauważył wyłaniającą się z tunelu humanoidalną sylwetkę. Potężna postać pokryta czarną łuską stąpała powoli. W reku dzierżyła ząbkowany miecz. Drakodianin zdał sobie sprawę, że już kiedyś widział tego osobnika. Czterdzieści dwa lata  temu w kopalni pojawił się wyskoki drakodianin o takim samym kolorze łusek i oczu. To musiał być on, choć zmienił się bardzo.
    Chodził na pazurzastych palcach stóp. Poruszał się oszczędnymi, płynnymi ruchami, maskując nadmiar energii niczym polujący drapieżnik lub uśpiony wulkan. Podobne stalowym splotom mięśnie tańczyły pod łuskowatą skórą, bez trudu dźwigając półtonową masę smoka. Zgrubiałe łuski miały matowo-czarny kolor bagiennej nocy, w wielu miejscach splamiony zgniłą zielenią, a na podbrzuszu przechodzący w żółtawobrązowe zabarwienie zamulonej wody. Wprost z masywnych, szerokich barków wyrastały postrzępione, błoniaste skrzydła rozpięte na zwieńczonych zakrzywionymi kolcami wyrostkach. Pomiędzy nimi, wzdłuż linii kręgosłupa biegły szeregi rogowych wyrostków zlewających się na końcu elastycznego, bocznie spłaszczonego ogona w żądlastą, kostną kosę. Palce dłoni zaopatrzone w pazury jak rzeźnickie haki, zdobiły węźlaste zgrubienia blizn będące pamiątką po morderczej katordze pod okiem mistrzów- nadzorców kopalni Sorgirre. Potężnie umięśnioną pierś i muskularne ramiona pokrywały tajemnicze symbole pulsujące w migotliwym świetle pochodni. Gadzie ślepia o szmaragdowozielonych, pionowych źrenicach, czujnie zapamiętywały każdy szczegół otoczenia, upatrując znaków zagrożenia. Rozpięty na kościanych kolcach, sięgający połowy pleców mieniący się na czerwono- zółto kołnierz szeleścił złowrogo, przy każdym gwałtowniejszym ruchu głowy. Nabita kolcami gardziel nabrzmiewała kwasowym oddechem wymieszanym z falą przekleństw. Jedna z rąk zakryta była bojowym, gladiatorskim karwaszem. Poza nim i szerokim pasem nie miał na sobie żadnego pancerza. Nie musiał. Jego pysk przypominał teraz bardziej smoczy łeb z licznymi wyrostkami i kolcami. Kilkoma krokami przebył odległość dzielącą go od strażników. Zamachnął się, gdy pojawiły się przed nim tarcze.
    Błysk klingi rozcinającej wzmacniane stalą drewniane osłony był zabójczo szybki. Pierwsi przeciwnicy padli powaleni przez nieznajomego, który zadarł głowę do tyłu i ryknął. Okrzyk ten mroził krew w żyłach, napawał lękiem. Ryk niósł ze sobą przesłanie krwi i śmierci dla wrogów. Nim echo bojowego zawołania przebrzmiało czarnołuski rzucił się w wir walki. Widząc, co się stało i kto najwidoczniej kieruje tym wielkim bydlakiem Lurzagor nie mógł wyjść ze zdumienia. Pomyślał, ze miał szczęście uchodząc z życiem z ich potyczek. Rozejrzał się dookoła. Może jeśli stanie po jego stronie zdoła potem uciec. Na razie jednak zastanawiał się jak przeżyć. Przypuszczał, iż nawet jego wrodzona zdolność do gojenia się ran nie przyda mu się na wiele w walce z tym demonem. Skoro kontroluje takie monstrum zna sposób, aby zabić go pomimo jego trollowej krwi.
Rzucił się na najbliższego  strażnika. Wielkimi łapami chwycił za gardło strażnika. Długie palce zacisnęły się na szyi drakodianina, żelazny uścisk wyduszał życie z ofiary. Szybkim ruchem skręcił nieszczęśnikowi kark. Rozglądając się za nowym przeciwnikiem napotkał wzrok jednego z Minotaurów. Wyczytując zamiary bykostwora kiwnął głową z aprobatą, po czym rzucił się do walki. Od chwili pojawienia się terratrexa wśród strażników panował całkowity chaos. Zdyscyplinowanie i dobre wyszkolone odziały nie zdołały sprostać jednemu monstrum. Zamieszanie powiększali pozostali w grocie więźniowie, którzy rzucili się do walki ze swoimi ciemiężycielami. Gdy przebili się do czarnołuskiego troll wyszedł przed grupę obszarpańców i przemówił w ich imieniu.
   - Witaj nieznajomy. Cieszymy się, że nareszcie ktoś postanowił zamknąć gębę kopalni Sorgirre.
   - Mylisz się zielonoskóry znamy się i to dość dobrze. Przez ciebie trafiłem na zabawę do mistrza bólu. Sądziłeś, iż o tym zapomniałem?
Wyraz twarzy Lurzagora nie zmienił się, ale wprawny obserwator mógłby dostrzec rozszerzające się źrenice.
   „On mnie pamięta… Nieźle się wpakowałem”- pomyślał buntownik.
   - Jeśli przyłączysz się do mnie razem z tymi, których zebrałeś i pomożesz mi uwolnić pozostałych jestem gotów zapomnieć o dawnych waśniach. – rzekł Ragros
Troll uśmiechnął się i pokiwał głową na znak zgody.
   - Każ minotaurom oczyścić wschodnie tunele, niech wezmą ze sobą tyle broni ile zdołają unieść. Każdy wyzwolony ma dostać broń, ale wybieraj tylko tych najlepszych.
Humanoid cofnął się do wciąż dobijających rannych bykostworów i przekazał im najnowsze wieści.
    Smok otworzył umysł nawiązując mentalny kontakt z Strugiem. Gigantyczna bestia zaprzestała rozbijania niedobitków drakodian i podeszła do swojego pana. Minotaury wytrzeszczyły oczy widząc jak rozszalałe monstrum, które w krótkim czasie rozgromiło kilkanaście oddziałów uzbrojonych żołnierzy potulnieje jak szczenię. Czarnołuski położył dłoń na jego głowie i pogłaskał opancerzony pysk. Przez grotę przebiegł niski pomruk zadowolenia. Ragros wydał kolejne polecenie odsyłając terratrexa do zachodnich tuneli, po czym zniknął w korytarzu prowadzącym do mistrzów nadzorców.
Lorzagor poprowadził swój mały oddział do kwater niewolników. Poruszali się zdecydowanie za wolno, ale każdy z bykostworów taszczył na plecach masę żelastwa.
Zatrzymał ich w cieniu przejścia i sam wszedł do jaskini. Zrobił parę kroków, gdy drogę zagrodzili mu pozostali strażnicy. Jeden z nich nie posiadał dłoni. Zamiast niej przytwierdzono mu do ręki rozwidlone ostrze idealne do szybkich pchnięć. Pokryty starymi bliznami pysk świadczył, ze ten osobnik jest urodzonym zabijaką.
   - Kto puścił cię wolno? Gdzie jest twój przydział? Kto jest twoim nadzorcą? - zaczął się dopytywać.
   - Dziesiętnik jednego z oddziałów wysłanych do zlikwidowania napastników przysłał mnie z wieściami.
Wróg został zepchnięty do defensywy. Zlikwidowanie go to tylko kwestia czasu. Wyprowadzić robotników do pracy. – Wyrecytował niewolnik.
Bezręki odwrócił się do swoich kompanów i krzyknął.
   - Słyszeliście chłopcy, wyprowadzać by… - nim dokończył zdanie troll doskoczył do odwróconego do niego plecami strażnika. Chwycił jego okaleczoną rękę i wykręcając ją pod dziwnym kątem dźgnął ostrze dłoni prosto w szyję drakodianina.
W tym samym momencie z tunelu wybiegły minotaury powalając na ziemię pozostałych żołnierzy.
Po kilku nieudanych próbach obrony wszyscy stróżowie zostali zabici.
Lurzagor począł wybierać najsilniejszych niewolników, byłych gladiatorów, strażników, żołnierzy, najemników i zabójców. Każdemu z nich złożył propozycję.
   - Jeśli oddacie się pod rozkazy wodza odzyskacie wolność, otrzymacie broń i współtowarzyszy w późniejszym czasie. Przyłączcie się do nas, a wywalczymy sobie godne miejsce do życia! Kto pójdzie z nami? – zapytał troll.
Do zielonoskórego podszedł drakodianin o brązowej łusce. Musiał pochodzić z dalekich zakątków Wielkiej Puszczy.
   - Dajcie mi broń i jakiś pancerz. Niczego więcej mi nie potrzeba. – odezwał się - Byłem kiedyś wolnym gladiatorem, teraz jestem niewolnikiem. Twoje warunki mi odpowiadają.
Zielonoskóry kiwnął zachęcająco wskazując stos ekwipunku przytaszczonego przez minotaury.
 Zaraz za pierwszym poszli następni.
Grupa wyzwoleńców powiększyła się do kilku dziesiątek w bardzo krótkim czasie. Perspektywa wolności nawet jeśli miało się być podporządkowanym rozkazom działała na niewolników jak magnez. Wszyscy, którzy byli obeznani z walką przyłączyli się do rosnącej rewolty.
   - Wszystkich nieprzydatnych zlikwidować! – zakomenderował troll
     Nim oddział ruszy do wyższych tuneli dobił pozostałych na swoich stanowiskach robotników zbyt słabych lub zniszczonych przez pracę, aby mogli się do czegoś przydać.

***

    Ragros szedł dobrze znanymi korytarzami prosto do sal tortur. To tutaj mistrz krwi zabawiał się  zadając mu ból. Nie zapomniał o tym. Obiecał, że kiedyś wróci wolny. Wtedy on włączy tego człowieczka do sowiej gry. Przed komnatami nadzorcy stało dwóch strażników, których unieszkodliwił bez broni.
Jeden legł z rozerwanym gardłem, drugi z rozbitym o skałę łbem.
Kopnięciem wyważył dębowe drzwi i wszedł do środka. Zaspany mężczyzna otworzył oczy ze zdumienia.
   - Co ty tu…? – nie zdążył dokończyć zdania, gdy pazurzasta dłoń zacisnęła się na jego gardle.
   - Pamiętasz mnie prawda? Jedyny niewolnik, który uciekł z twoich rąk. Zszargałem ci reputację, wybacz – smok zaśmiał się pogardliwie  – Szkoda, że nie mam teraz czasu na zabawę z tobą.
Zrobią to moi mali przyjaciele – przytrzymując człowieka Ragros sięgnął do pasa. Z metalowego pojemnika wyciągnął coś, co przypominało dżdżownicę z potrójnym rzędem żuwaczek. Po bokach ciała miało wypustki z drobnymi trójkątnymi kolcami.
Pchnął człowieka na łóżko, po czym położył robaka na klatce piersiowej ofiary i sięgnął po kolejną larwę. Obie glizdy poczęły przesuwać się w stronę gardła, a potem przez otwarte usta wpełzły do ciała naczelnika. Rozległo się bulgotanie, gdy mistrz krwi próbował nie połknąć tego świństwa. Nie musiał. Małe poczwary same poczęły wpełzać coraz głębiej przez przełyk mężczyzny. Ragros odczekał jeszcze chwilę, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem tunelem.
Kiedy minął pierwszy zakręt usłyszał za swoimi plecami krzyk bólu. Najwidoczniej robaczki już zaczęły trawić tkanki i mięśnie, aby dostać się do pożywnego szpiku kostnego.

***

    Spotkali się w głównej sali kopalni. Znajdowała się ona tuż przy powierzchni i stanowił niejako bramę dla sprowadzanych tu stworzeń, przed jej wejściem byli jeszcze wolni, w hali zaczynali życie niewolnika. Wysokie kolumny zdobione były symbolami Szmaragdowookiego Tyrana ich boga. Posępnie patrzące oczy otoczone były dwoma rzędami kłów. Równo wyłożone kamienne płyty tworzyły coś w rodzaju promenady otoczonej niskim murkiem.
Ragros stał oparty o jeden z filarów, gdy byli niewolnicy zaczęli się gromadzić.
Przeważnie byli to drakodianie. W większości przedstawiciele najliczniejszej Podrazy zielonołuskich. Byli też ich dalecy brązowi kuzyni, a nawet jeden błękitnołuski. Roślejszy od reszty z kostnym kołnierzem wieńczącym głowę. Pojawiły się także ogry i spotkana już wcześniej troll z grupą minotaurów.
Smok wyszedł z cienia pokazując się przybyłym. Wszyscy pochylili głowy w geście szacunku.
   - Jesteśmy na twoje rozkazy wodzu – krzyknął któryś.
   - Prowadź nas! – odkrzyknął kolejny
Ragros kazał gestem dłoni wszystkim się zbliżyć i gdy otoczyli go kręgiem wypowiedział szybko kilka słów w niezrozumiałym języku.
Tuż przed nim ukazała się półprzezroczysta, powiększająca się figura, która z każdą chwilą zaczynała coraz bardziej przypominać plan jakiegoś terenu. Budynki, place, podziemia, korytarze i tunele. Wszystko było doskonale widoczne. Czarnołuski wskazał pazurem tunel odchodzący nieco w bok i biegnący pod głównym mirem szkoły gladiatorów.
   - W kopalni są stare, nieużywane przejścia prowadzące do najstarszego z trzech więzień gladiatorów. Wy… - smok wskazał na drakodian – Przejdziecie tym tunelem i zabijecie czujkę wystawioną przez strażników. Przy granicznym posterunku znajduje się gong alarmowy. Użyjecie go zwabiając jak najwięcej straży. Macie związać ich walką najdłużej jak zdołacie. Jeśli przycisną was za   mocno wycofacie się. Wszystko jasne?
   - Ja nimi pokieruje wodzu – odezwał się błękitnołuski. Mówią na mnie Ghar’ruk. Byłem kiedyś strażnikiem świątynnym, a potem gladiatorem. Wiem, co robić.
   - Doskonale – odparł Ragros – Do przejścia dojdziecie północnym korytarzem czwartej sali.
Drakodianin skinął głową, po czym odwrócił się i ruszył w drogę.
Podążyło za nim kilka setek pobratymców. Smok spojrzał na pozostałych. Minotaury i ogry powinny być bardziej użyteczne. Poprowadził ich w przeciwnym kierunku do pierwszej sali. Kiedy weszli do jaskini poczuli dobrze znajomy zapach podziemnych wyziewów. Wyzwoleńcy spisali się całkiem nieźle. Wszyscy strażnicy leżeli martwi w kałużach krwi.
    Ragros skierował swój mały oddział do koszar nadzorców. W największym pomieszczeniu poza długimi rzędami stołów w rogu stały puste stojaki na bron i zbroje, oraz spory regał wypełniony dokumentami. Czarnołuski podszedł do dębowej szały i przyjrzał się jej ścianom.
Tak jak podejrzewał za przeszkodą z całą pewnością znajdował się korytarz. Czuć było lekki powiew przepływającego przez szczeliny powietrza.
Lurzagor podszedł do smoka.
   - Wodzu wątpię, żeby tamci zdołali uciec, jeśli strażnicy gladiatorów zbiorą się w większej liczbie. Nie mają szans w starciu z elitarnymi oddziałami.
   - Będziesz ich żałować? – zapytał obojętnie Ragros. – Ten motłoch ma użyć gongu i ściągnąć na siebie jak najwięcej oczu. Do niczego innego nie są mi potrzebni. Jeśli, którykolwiek z nich przeżyje będzie to znaczyć, że jest godny mojej uwagi. Teraz oświadcz tym tępym ogrom, ze mają odsunąć ten regał.
Gdy przeszkoda została usunięta druga grupa wyzwoleńców ruszyła w dalsza drogę. Ciemność korytarza nie stanowiła problemu dla Ragrosa. Jego rozbudzone smocze zmysły pozwalały mu widzieć drogę nawet w całkowitych ciemnościach.
Po jakimś czasie czarnołuski zatrzymał podwładnych i począł nasłuchiwać. Wszyscy widzieli już łunę światła dobywającego się za załomem skalnym. Przez chwilę nie było słychać niczego poza oddechami otaczających smoka stworów.
Czekanie przeciągało się nieznośnie, zwłaszcza dla słynących z wybuchowego charakteru ogrów. Cisze przerwała seria cichych bębnięć i uderzeń w gongi. Najwidoczniej wysłany wcześniej drakodianie dotarli już do drugiej enklawy i wywołali alarm. Rozległy się odgłosy licznych nóg zmierzających do głównej bramy.
    Ragros poczekał jeszcze parę chwil, po czym ruszył korytarzem. Kiedy dotarł do otwartego przejścia zobaczył w łunie tworzonej przez zawieszone na ścianach pochodnie sylwetkę czatownika.
Był odwrócony plecami do tunelu. Czarnołuski podkradł się do niego i chwycił w żelazny uścisk. Ręce napastnika okazały się równie twarde jak stal, zaciskały się coraz bardziej na gardle nieszczęśnika. Strażnik chciał wydobyć z siebie jakiś dźwięk, aby zaalarmować tych, którzy pozostali w szkole gladiatorów. Kleszcze uchwytu okazały się jednak za silne. Szybko tracił oddech, by ostatecznie zwiotczeć w rękach nieznanego wroga. Smok położył ciało w cieniu przejścia, po czym gestem dłoni kazał pozostałym podążyć za nim.

***

    Ghar’ruk prowadzący oddział wyzwoleńców zatrzymał się, aby sprawdzić wyjście z korytarza. Tak jak mówił ich wybawiciel wejścia do tunelu pilnował jeden strażnik. Drakodianin kiwnął głową do niskiego, szczupłego pobratymca. Ów osobnik ukrył się za jednym z ostatnich stalagmitów i wypatrzył cel. Chwilę trwało ustalanie odległości, po czym wyciągnął zza pasa lekki toporek. Zamachnął się w momencie, gdy czujka się odwracała. Stalowe ostrze wbiło się niemal całkowicie między łopatki przeciwnika. W momencie, kiedy ciało poczęło się osuwać na ziemię banda drakodian ruszyła do ataku.
Uderzyli na niczego niespodziewających się przeciwników z impetem godnym wyszkolonych żołnierzy, zmiatając pierwszy posterunek w przeciągu kilku chwil. Zaopatrzywszy się w nową, lepszą broń rozłożyli się półkolem wokół zdobytej placówki. Tak jak było zaplanowane użyli gongów, aby zwrócić na siebie jak najwięcej uwagi i czekali na odpowiedz straży.

***

      Ragros przemierzał znajome mu korytarze, bez zastanowienia wybierał drogę w plątaninie tuneli, sal i poziomów szkoły. Tak jak przypuszczał większość ochrony została wysłana do zaatakowanego sąsiada, aby jednym zdecydowanym uderzeniem zgnieść napastników. Pozostała tylko straż pilnująca bezpośrednio cel z gladiatorami.
   - Na końcu tego korytarza znajduje się pierwszy poziom cel. Macie zabić tylko strażników, po czym zejść na kolejny poziom zostawiając gladiatorom klucze. Czy to jest dostatecznie jasne? – zapytał czarnołuski.
Bykostwory i ogry pokiwały ze zrozumieniem głowami.
    - Pilnuj tych półgłówków. – zwrócił się do trolla, po czym chwycił pewnie miecz.
Ruszył biegiem przed siebie wpadając na pierwszego przeciwnika i powalając go samą masą rozpędzonego ciała. Za nim podążyła reszta. Dwóch strażników stanęło ramię przy ramieniu wyciągając przed siebie włócznie. Chcieli zmusić napastnika do zatrzymania się i związać go w nierównej walce wręcz.
Ragros uśmiechnął się tylko, jeszcze bardziej przyśpieszając. Uderzył na odlew mieczem. Zaklęte ostrze bez trudu przecięło wzmacniane stalą drzewce. Drugą ręką uderzył Drakodianin prosto w pysk. Siła tego ciosu była tak wielka, że cisnęła nieszczęśnika w tył. Osunął się na ziemię oparty o kraty celi. Nim zdążył się zorientować między kratami ukazały się pokryte łuską ręce, które zacisnęły się na jego gardle. Chwilę później niewolnik szarpnął mocno skręcając pechowcowi kark. Pozostali żołnierze również zostali rozgromieni. Gdy smok uwalniał gladiatorów jego grupa schodziła już niżej. Część z niewolników poznawał, nieraz walczyli razem w walkach zbiorowych, inni najwidoczniej go nie pamiętali. Oswobodzeni gladiatorzy szybko zabrali broń poległym, lecz nadal większość z nich była nieuzbrojona. Z dołu słychać było ciche odgłosy walki.
        Ragros podszedł do niewolników.
   - Nie wiem kim jesteś, ale jesteśmy Ci wdzięczni za zwrócenie wolności. Jeśli się nie wyniesiemy straż z innych szkół złapie nam znowu.
   - Gdzie chcecie uciec bez broni i znajomości okolicy? – zapytał smok – Chyba nie sądzicie, że wydostaniecie się ze strzeżonego miasta – wybuchnął śmiechem – Kiedy tylko zobaczą bandę obszarpańców takich hak wy zostaniecie zlikwidowani.
   - Przeczekamy do nocy i uciekniemy – upierali się gladiatorzy – w ciemności zdołamy wyrąbać sobie drogę.
   - Widzę, że jesteście równie tępi jak te ogry, które przyprowadziłem. Kiedy tylko dowiedzą się o waszej ucieczce ściągnął wszystkich strażników z Sorgirre. Zmiotą was z powierzchni ziemi jednym uderzeniem.
   - Co zatem proponujesz? – zapytał osobnik przemawiający w imieniu więźniów.
   - To wbrew pozorom bardzo proste. Uwolnimy pozostałych gladiatorów. Dotarcie do zbrojowni nie sprawi wam trudności. Kiedy już się uzbroicie ruszymy na drugą szkołę. W tym momencie ostatnia z nich jest atakowana przez moich podwładnych. Nie macie jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się. – odrzekł smok
Przez chwilę trwała grobowa cisza, po czym gladiatorzy się zgodzili.
Razem z Ragrosem dotarli do składu z bronią i w momencie, gdy poczęli się zbroić z tuneli wyłonili się kolejni wyzwoleńcy. W krótkim czasie wszyscy przetrzymywani na terenie placówki zgromadzili się na głównym placu. Zaopatrzeni w zdobyczną broń robili o wiele lepsze wrażenie niż banda robotników z kopalni. Kilkuset dobrze wyszkolonych gladiatorów stanowiło już sporą siłę z czego Czarnołuski nareszcie się cieszył. Poprowadził ich odkrytymi w planach miasta ścieżkami prosto do drugiej enklawy niewolników. Miał tylko nadzieję, że robotnicy wytrzymają jeszcze przez jakiś czas.

Rozdział 6

    Kolejny buntownik padł martwy. Ghar’ruk przestał już ich liczyć. Jego oddział kurczył się w oczach.
Pierwszy atak nastąpił niemal natychmiast, po tym jak rozlokowali się w zdobytym przyczółku.
Z pozoru wydawało się, że wszystko idzie po jego myśli. Korzystając z ciężkich kusz powstrzymali pierwsze trzy szeregi nacierających, lecz napastników było zbyt wielu by długo odwlekać walkę wręcz. Kiedy tylko skrzyżowali ze sobą bron bojowe wyszkolenie straży wzięło górę nad niezdyscyplinowaną masą wyzwoleńców. Szereg obrońców ugiął się pod naciskiem, ale wytrzymał.
Ghar’ruk wykazał się niezwykłym talentem przywódczym i zmysłem taktycznym. Po piątej fali ataków przeciwnicy wycofali się, alby się przegrupować. Dodatkowa chwila wytchnienia przydała się obrońcom. Błękitnołuski zebrał wokół siebie oddział.
   - Nie damy rady powstrzymywać ich frontalnych ataków. Są za silne. Pierwszy szereg niech przygotuje się do odwrotu. Kiedy skrzyżujecie broń przytrzymajcie ich tylko chwilę, po czym odpuścicie. Rozerwijcie szyk i wracajcie bokiem wzdłuż umocnień. Niech to wygląda na ucieczkę. Przeciwnik będzie rozochocony szybkim zwycięstwem. Popędzą przed siebie na złamanie karku. Wycofując się przygotujcie i ukryjcie gdzieś włócznie. Gdy tylny szereg zetrze się z wrogiem zajdziecie ich od tyłu. Zaciśniemy wokół pierścień i wyrżniemy! – rozkazał Drakodianin.
   - Skąd wiesz, że to zadziała? – rozległo się kilka głosów.
  - Byłem kiedyś Strażnikiem Świątynnym i gladiatorem. Uczono mnie strategicznie myśleć kupo gówna. To mnie wódz wybrał na dowódcę.
    - Wódz to, wódz tamto. Zastanawiam się, czy nie posłał nas na pewną śmierć. Trzeba było zostać w kopal… - nieszczęśnik nie zdążył dokończyć, gdy jego głowa potoczyła się do nóg Ghar’ruka.
   - Ktoś jeszcze ma jakieś obiekcje? – zapytał wycierając ostrze topora o bezgłowe truchło.
Buntownicze szepty natychmiast ucichły.
   - Doskonale, a teraz wracać na miejsca! Biegiem!

***

    Ragros zatrzymał swój oddział w cieniu zachodniego muru. Korzystając z jednego z nieużytych jeszcze zaklęć wzmocnił swój wzrok tak, aby widzieć tylko termiczny blask wydzielany przez ciała strażników, po czym wzbił się w powietrze.
Jego wzrok był na tyle dobry, że mógł unosić się na wysokości ograniczającej jego spostrzeżenie niemal do minimum. Strażnicy nigdy nie patrzyli w górę. Zniżył, więc lot, aby dokładniej zbadać drugą szkołę. Tak, jak przypuszczał większość żołnierzy dołączyła do atakowanej placówki, lecz za murami pozostała załoga złożona z około czterech dziesiątek doborowych gwardzistów. Dwa razy więcej niż w pierwszej szkole.
Smok nawiązał kontakt z Strugiem, który już czekał w nowo wydrążonym tunelu prowadzącym do Wielkiej Sali placówki.
   „- Zaczynaj przyjacielu. Wywołaj u wszystkich totalne przerażenie. Kiedy dostane się do środka będziesz mógł urządzić sobie ucztę” – odpowiedzią na mentalny rozkaz był odgłos walących się kamieni, rozrywania ściany oraz uczucie złośliwej satysfakcji z możliwości niszczenia.
Gdy rozległy się pierwsze krzyki, a bębny zagrały na zbiórkę czarnołuski wylądował wśród gladiatorów.
   - W środku bawi się mój pupil. Niech nikt go nie rusza, a zachowa głowę. – zakomunikował, po czym wziął od jednego z minotaurów wielki kamienny młot. Za smokiem podążyły trzy tuziny ogrów z taką samą bronią. Kiedy pierwszy raz uderzyli w bramę, ta stała niewzruszona drwiąc sobie z tych śmiesznych klapnięć.
Kolejne uderzenia wywołały cichy jęk łańcuchów wzmacniających zapory.
Uderzenie…
Rozległ się jęk metalu… kolejny atak… trzask pękającego drewna. Wrota jednak jeszcze się trzymały.
Ragros ryknął rozjuszony i uderzył z potężna siłą w nadwyrężoną bramę. Dębowe deski wreszcie puściły i rozpadły się na drzazgi. Smok wpadł na dziedziniec niczym burza. Z rozmachem cisnął młotem rozbijając wejście po drugiej stronie placu. Za nim podążyły humanoidy i gladiatorzy. Zlikwidowawszy wszystkich pozostałych strażników zagłębili się do środka głównego budynku. To, co zobaczyli schodząc do głównej Sali wprawiło ich w osłupienie.
Cała podłoga była rozerwana, tak jak pisklę dziobem rozbija skorupkę jaja, alby wydostać się na świat. Tak samo kamienne płyty były powykręcane, popękane i porozrzucane po całym pomieszczeniu. W samym środku ziała ogromna dziura, z której dał przenikliwy chłód. Dziesiątki pogruchotanych ciał strażników leżało na zdruzgotanej podłodze.
Nagle usłyszeli odgłos pękających kości i coś, co przypominało odgłos przełykania.
   - Zajmijcie się uwalnianiem więźniów – rozkazał Ragros, po czym wkroczył w obręb ciemności otworu.

***

    Ghar’ruk ciosem znad głowy powalił kolejnego przeciwnika. Jego ręce i pysk kleiły się od zaschniętej na nich krwi. Ostatni manewr wytracił atakujących z rytmu, lecz nie na długo. Teraz błękitnołuski stał w pierwszym szeregu z wybranymi przez siebie podkomędnymi. Sprawdzili się w walce i nie ustępowali pola szturmującej ich straży. Szkoda, że było ich tylko kilka dziesiątek. Starali się utrzymać linię, aby te nędzne robaki za nimi zdołały zewrzeć szyki. Z rozważań wyrwał go odgłos nacierającego wroga.
   -„ Jeszcze dwa, trzy szturmy i się stad zmywam” – pomyślał drakodianin chwytając pewniej stylisko topora.

***

      Czarnołuski stanął przed wielkim cielskiem terratrexa. Wszędzie walały się fragmenty kości, pancerzy i broni. Smok dotknął boku stwora i wyczuł, że istota zaspokoiła głód. Zapewne nie będzie to trwało długo, ale przez jakiś czas będzie spokojniejszy. Kolejne emocje, jakie go zalały, to wdzięczność i radość z wystarczająco dużego posiłku.
   -„ Wróć do swojej jaskini. Wezwę cię, gdy będę potrzebował twojego wsparcia” – zakomunikował Ragros.
Kiedy czarnołuski począł wracać do zrujnowanej szkoły gladiatorów usłyszał, że Sarug Grax wstaje ociężale i rusza w przeciwną stronę.
W momencie, gdy znalazł się na powrót w głównej Sali otaczali go dopiero, co uwolnieni gladiatorzy.
   - To dzięki to odzyskaliśmy wolność? – zapytał jeden z wojowników
   - Zwracaj się z szacunkiem do potężniejszych od siebie głupcze - zabrzmiał dziwacznie brzmiący głos.
Smok przyjrzał się pokracznemu drakodianinowi, który począł się przeciskać przez tłum większych od siebie.
„Nie to niemożliwe, to nie może być ten wariat” – pomyślał czarno łuski
   - Pamiętasz mnie Wielki Smoku prawda? – zapytał w normalny sposób, po czym dodał
„Wielka moc odkryta…Smocza krew na wolność wypuszczona…demoniczna siła związana…
Tajemnica odkryta…
Ścieżka wciąż zasłonięta…Przyszłość niejasna…Przeznaczenie porzucone… - szaleniec znów począł bredzić błądząc po wszystkich wzrokiem.
   - Słyszeliśmy, jaką propozycję złożyłeś naszym współwięźniom z trzeciej szkoły. Co nam przyjdzie z uwolnienia pozostałych? Wystawimy się tym przeklętym strażnikom, żeby kolejny raz nas złapali? – krzyczała część z wyzwoleńców.
Kiedy będzie was wystarczająco dużo będziemy w stanie zaatakować samo Sorgirre. Miasto wypełnione po brzegi łowcami niewolników, których jesteście własnością. Nie chcielibyście stanąć twarzą w twarz ze swoimi dawnymi panami, jako wolni, a nie niewolnicy? Nie chcielibyście wyrównać rachunków? – mówiąc, to czarno łuski wiedział, że porusza drażliwy temat.
Zdawał sobie sprawę, iż to najłatwiejszy sposób, aby przeciągnąć na swoją stronę wyzwolonych wojowników.
   - Co mi odpowiecie? – zapytał widząc na pyskach drako dian podjętą decyzję.
   - Pójdziemy z tobą. Nie będziemy się kryć w jakiś ciemnych norach! Pokażemy tym pijawkom, na co nas tak naprawdę stać! Prowadź! – zakrzyknęli.
Ragros uśmiechnął się w duchu. Jeszcze tylko jedna placówka i będzie miał pod swoimi rozkazami kilka tysięcy dobrze wyszkolonych mieczy.
   - Musimy się śpieszyć. Robotnicy z kopalni są w tej chwili szturmowani.
Poprowadził gladiatorów tunelem prowadzącym prosto do posterunku granicznego w ostatniej placówce.
***
   - Cofać się! Cofać! – ryczał Ghar’ruk – Ruszać się jeśli chcecie żyć!
W momencie, kiedy wkroczył w cień tunelu stanął przed kimś o ponad głowę wyższym od siebie. Nim zorientował się co robi cofnął się kilka kroków do tyłu. Z tunelu wyłonił się czarnołuski. Skrzydła złożył na plecach tak, jak robił to Adramelech. W rekach błyszczał miecz.
   - Wodzu… - zaczął drakodianin pochylając głowę.
   - Zgromadź tą resztkę, która ci pozostała i przyciągnij strażników tutaj. Liczę, iż dasz sobie z tym radę.
   - Będzie jak rozkażesz – odrzekł błękitnołuski.
Zebrał kilkunastu podwładnych, jedynych jacy pozostali przy życiu i rzek do nich.
   - Kiedy zostaniemy zaatakowani zaczniemy się cofać prosto w stronę tunelu. Nie pytać co dalej. Nie wdawajcie się w niepotrzebne potyczki.
Mały krąg drakodian stanął przy dowódcy. Zdążyli się przyzwyczaić, że jego rozkazy są przemyślane i dostosowane do danej sytuacji.
Gdy ustawili się w wyznaczonych miejscach usłyszeli dobrze znajomy odgłos grania bębnów. Gwardziści szykowali się do ostatecznego ciosu. Ich liczba była przytłaczającą, napawająca grozą. W momencie, kiedy pierwsze szeregi rzuciły się do przodu obrońcy zwarli szyk wystawiając przed siebie ostatnie włócznie. Kilku nieuważnych nadziało się na sterczące groty, lecz większość dopadła do swoich wrogów.
   - Do tyłu! Cofać! – ryknął błękitnołuski i rozsypująca się linia wyzwoleńców puściła się pędem w stronę tunelu.
Przekonani, iż całkowicie pokonali wolę walki przeciwników strażnicy ruszyli w pogoń.
Gnani chęcią przeżycia byli niewolnicy dopadli do ciemnego przejścia wbiegając w nie dwójkami. Zaraz za nimi w mrok wpadli ich prześladowcy.
Rozciągająca się za zdobytym posterunkiem główna część oddziałów strażniczych usłyszała krzyki bólu dochodzące z korytarza. Wybuchli śmiechem sądząc, że ostatni napastnicy padli.
Nagle zobaczyli jednego ze swoich wyłaniającego się chwiejnym krokiem z korytarza. Dowódcy okrzykami poganiali marudera i gdy ten dotarł do żołnierzy zachwiał się, po czym runął na ziemię. W jego plecach sterczał wbity, aż po trzonek jednoręczny topór.
W chwili, gdy nieszczęśnik padł stojącego najbliżej drakodianina trafiła pojawiająca się znikąd włócznia. W przejściu rozległ się ogłuszający bitewny okrzyk.
Z ciemności poczęli wybiegać nowi przeciwnicy. Dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Widać to było w ich spojrzeniach i zachowaniu pełnym dyscypliny i pewności siebie. Coraz to nowi wojownicy wyłaniali się z przejścia. Każda mijająca chwila zwiększała ich liczbę.  Tuzin…, dwa tuziny,… cztery dziesiątki… osiem dziesiątek…, dwie setki, trzy setki i wciąż pojawiali się nowi. Armia świetnie walczących gladiatorów ruszyła na oszołomionych gwardzistów.
Ustawiwszy się w klin parli przed siebie. Pierwszą ścianę stanowiły ogry i minotaury i wychudzony troll. Na czele pędził wielki osobnik okryty czarną łuską z błyszczącym posoka ostrzem w dłoniach.

***

    Ragros przeciął na pół pierwszego wroga na jakiego wpadł. Znajdował się w swoim żywiole. Studiowanie tajemnych ksiąg i pergaminów zaspokajało jego smocze pragnienie zdobywania wiedzy, ale żadna tajemnica, żaden sekret nie pobudzał i nie sprawiał tak szaleńczej radości jak walka.
Ciął, rąbał każdego, który dostał się w zasięg jego ostrza. Nie starał się nawet unikać ciosów. Wiedział, że jego ciało jest dobrze przygotowane do walki. Z każdą godziną, z każdym dniem jego prawdziwa  natura i zamknięta w niej moc coraz pełniej wiązały się z jego smoczym ciałem. Łuski stwardniały już na tyle, aby odbić lub powstrzymać każda zwykłą broń. Już niedługo jego naturalna zbroja wytrzyma wszystko.
Pędził przed siebie wzbudzając w przeciwnikach trwogę. Ciosy nie robiły na nim wrażenia, a jeśli jakimś cudem czyjś cios trafił w skórę między płytami łusek tylko bardziej rozbudzał żądzę krwi czarnołuskiego.
Następny okrzyk jaki usłyszeli przepełniony był szaleńczym pragnieniem mordu. Oczy Ragrosa spowiła purpurowa mgła przysłaniając mu cały świat poza stojącymi przed nim wrogami. Jego ruchy nabrały niespotykanej szybkości, a ciosy siły. Każdy zamach odcinał kończyny, głowy lub rozrąbywał na pół każdego przeciwnika. Gwardziści starali się unikać tego rozszalałego potwora, Lech w ścisku i bitewnej zawierusze było to praktycznie niemożliwe.
    Siły gladiatorów poczęły spychać przeciwników w tył i gdy tylko znaleźli się w Wielkiej Sali rozciągnęli swoja linie i runęli niczym fala przypływu na przerażonych strażników.
Pomimo trwogi w sercach żołnierze Sorgirre walczyli równie zajadle, jak wyzwoleni wojownicy. Trupy padały równo po obu stronach, lecz im dłużej trwałą bitwa tym przewaga wyzwoleńców wzrastała. Teraz już jeden gladiator nie zabierał ze sobą jednego strażnika, lecz kilku. Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę byłych niewolników. Cos ich natchnęło, gdy patrzyli jak ich przywódca razem z małą grupką, która zdołała dotrzymać mu kroku szaleją w samym sercu wrogich oddziałów.
Przez pole bitwy przetoczył się kolejny bojowy okrzyk. Można było wyczuć, że wzywa gladiatorów do zmasowanego ataku. Nie czekając ani chwili dłużej kilkanaście setek byłych niewolników wbiło się w szeregi strażników. Regularna walka przerodziła się w prawdziwa rzeź. Ciała upadały dziesiątkami i gdy główna kolumna wojowników dołączyła do Ragrosa na placu boju pozostała już tylko garstka zdolna do walki przeciwników.
Zarówno oni, jak i ciężko ranni zostali bezlitośnie wybici.
Smok stał na pobojowisku patrząc na pozostałych przy życiu wyzwoleńców. Piętnaście setek gladiatorów i kilku robotników, którzy pozostali podczas ostatniej walki, w tym przewodzący im były strażnik świątynny.
   „Nie jest tak źle” - pomyślał czarnołuski, po czym przemówił głośno.
   - Nie sadziłem, że tak się spiszecie. W tej szkole jest wystarczająco dużo prowiantu dla wszystkich. Rozejść się i otworzyć spiżarnie. Lekko rannych opatrzyć. Macie dziesięć klepsydr na wypoczynek, potem ruszamy dalej.
   - Dokąd wodzu? Gdzie nas poprowadzisz? – zaczęli pytać drakodianie
   - Odwiedzimy waszych byłych panów. Zapukamy do ich drzwi i grzecznie się przywitamy – smok uśmiechnął się paskudnie, gdy wszyscy obecni wybuchli śmiechem.

***

   - Zaryglować drzwi, jeśli chcecie żyć! – krzyczał Ssablih – Nie pozwólcie nikomu wejść do tych komnat – rozkazał, po czym wycofał się razem z trzema osobistymi gwardzistami i tym dziwnym dwugłowym ogrem, którego przyjął na służbę. Kiedy rozsiadł się wygodnie w prywatnych apartamentach usłyszał odgłos uderzeń.
Ktoś próbował sforsować wejście, lecz nie wiedział o magicznych wzmocnieniach, jakie wykupił u pewnego podróżnego maga. Drogo go to kosztowało, ale do tej pory sprawdzało się wyśmienicie. Nie miał powodów, aby przypuszczać, że tym razem będzie inaczej. Najgrubsze ściany w całym domostwie osadzone na czwartej kondygnacji, pozbawione okien za wyjątkiem otworów strzelniczych. Wydawało się, iż prywatne pomieszczenia władcy niewolników są idealnym miejscem do obrony.
Nie przypuszczał, że osoba przewodząca szturmowi również potrafi posługiwać się sztuką. Stojący blisko drzwi słyszeli słowa wypowiadane w gardłowym, nieznanym języku:
„Ragoth seragh eros natr
Grahos zarag xeroh rex
Sarhe verhis terax noh
Vexes zerh serar harth”
Odgłos przypominający dźwięk tłuczonego szkła zakłócił ciszę panującą w komnatach. Nim echo przebrzmiało rozległ się huk uderzającego w drewniane wrota młota.
Za pierwszym ciosem poszedł następny i następny. Trzech napastników uderzało jednocześnie wprowadzając dębowa bramę w drżenie. Nastąpiła chwila ciszy, po czym kolejny atak, od którego wygięły się żelazne zawiasy i wsporniki drzwi. Przy trzecim naporze przeszkoda powstrzymująca napastników runęła otwierając drogę do właściciela domostwa.
Do przedsionka wpadło kilku gladiatorów. Za nimi podążyły ogry z wielkimi młotami, którymi rozniosły wrota. Zaczęła się rzeź. Wszyscy słudzy padli powaleni przez buntowników. Oczyścili wszystkie komnaty za wyjątkiem zajmowanej przez Ssabliha.
Gdy tłustemu drakodianinowi wydawało się hołota zaraz się na niego rzuci oni się wycofali. Splądrowane sale zostały puste. Zabrano nawet ciała pomordowanych niewolników.
   - Chyba stracili zapał do walki – zaczął jeden z ochroniarzy.
   - Nie. Oni na kogoś czekają – odparła jedna z głów ogra.
   - Zamknij się ty pokraczna kreaturo – odwarknął kolejny drakodianin – Na kogo może czekać ta banda obszarpańców?
   - Grzmot myśli, że łuskośmierci czekać na ichnich szefa.
   - Nie uwierzę w kogoś, kto nimi kieruje dopóki go nie zobaczę.       – odezwał się trzeci, najbardziej małomówny z drakodian. Jako jedyny w całym Sorgirre miał matowoczarne łuski.
Pochodził z tajemniczego klanu Pożeraczy Światła.
Nazywano ich tak, ze względu na kolor łusek, które wyglądały, jakby pochłaniały światło. Nie przypominały wprawdzie barwy prawdziwego smoka, lecz pomimo to były osobliwe.
   - Jakiś ktoś przebiera szkitami w tunelu – ponownie odezwała się mniej rozgarnięta połowa ogra.
W mroku przejścia rozbrzmiały czyjeś kroki.
Najwidoczniej humaniod miał rację. Usłyszał dźwięk pazurzastych stóp stąpających po kamiennych stopniach wcześniej niż pozostali.
W blasku pochodni ukazał się olbrzymi cień.

Rozdział 7

      Do pomieszczenia wszedł wielki drakodianin. Tak się z pozoru wydawało, ale gdy ruszył w stronę Ssabliha to, co wydawało się płaszczem spływającym z ramion okazało się skrzydłami okrytymi skórzaną błoną. Niemal trzymetrowa sylwetka zaopatrzona w przypominające żelazne sploty mięśnie poruszała się z niezwykłą łatwością i gracją zważywszy na swoje rozmiary.
Masywną pierś przecinały wyryte na ciele runy w prastarym języku. Jego pysk pokrywały kolce i rogowe wyrostki. Dwa najbardziej charakterystyczne przypominające niesymetryczne groty włóczni na samym przedzie żuchwy świadczyły, ze płynie w nim smocza krew.
Przez ramię przerzucony miał miecz o ząbkowanym ostrzu. Jego wzrok spoczął na byłym właścicielu. Widać w nich było płonącą jasno nienawiść i zapowiedź rychłej śmierci. Ssablihm szybko odwrócił głowę krzycząc piskliwym głosem.
   - Na co czekacie? Zabijcie go!
Trzech gladiatorów stanęło przed swoim pracodawcą. W rekach zabłysnęła stal.
   - Jak chcecie się pobawić? Pojedynczo, czy wszyscy razem? – zapytał czarnołuski. Jego głos był tak ostry, ze mógłby nim ciąć adamantyt. Obrońcy ruszyli jednocześnie okrążając przeciwnika, który uśmiechnął się tylko tak jak umieją smoki. Zdjął z ramienia miecz i wbił go w kamienie posadzki. Ragros rozpostarł skrzydła ukazując gladiatorski pancerz, taki sam, jaki zawsze nosił. Skórzane naramienniki, osłona na rękę i kolczasty karwasz oraz pas bojowy. To wszystko, co miał.
   - Pozbycie się broni było kiepskim pomysłem. Nawet, jeśli dobrze walczysz nie poradzisz sobie z nami wszystkimi jednocześnie. – szydził jeden z drako dian
Ragros popatrzył na niego i rzekł
   - Twój niewyparzony język cie zgubi. Za swoje przechwałki zginiesz, jako pierwszy.
Nad głową czarnołuskiego zaświszczał jeden z toporów wroga. Drugi ominął bark kilka milimetrów od naramiennika. Długi miecz nadlatywał z przeciwnej strony, gdy został zablokowany przez zaostrzone płyty karwasza. Wykręcając lewą rękę pod odpowiednim kątem smok wyrwał przeciwnikowi broń z ręki, by sekundę później uderzyć zakończonym kostną kosą ogonem w trzeciego przeciwnika.
    Nie wyrządziło mu to poważnej szkoda zważywszy na grubą skórznie, którą miał na sobie, ale zmusiło go do cofnięcia się parę kroków w tył. Wykorzystując tych zdobytych kilka chwil Ragros machnął skrzydłami wzburzając pył pochodzący z rozrąbanych wrót. Pozostałych dwóch przeciwników odruchowo odsunęło głowy w bok. Tyle wystarczył byłemu gladiatorowi, który doskoczył do rozbrojonego drakodianina i z impetem pchnął pazurzasta dłonią w odsłonięty brzuch wroga. Zakrzywione pazury zagłębiły się w ciele rozrywając wnętrzności. Przechwalający się jeszcze przed chwilą drakodianin upadł na marmurowa posadzkę. Odwracając się do następnego wroga Ragros otrzymał trzy cięcia toporami. Nie były głębokie, gdyż gladiator uderzał na odlew starając się zachować odległość od przeciwnika. Smok zaśmiał się pogardliwie, rzucając się do przodu uderzył lewą ręką w miecz przeciwnika zmuszając go po raz kolejny do cofnięcia się o parę kroków dla zachowania równowagi.
Drugi z ochroniarzy otrzymał potężne uderzenie pięści w brzuch. Pomimo kolczugi zgiął się z bólu, by dostać kolanem prosto w pysk. Wojownik padł oszołomiony na ziemię, gdy stopa smoka uderzyła prosto w jego gardło miażdżąc krtań. Widząc, że pozostał sam gladiator zaczął się cofać. Już znajdował się przy Ssablihu, gdy coś uderzyło rozłupując mu czaszkę. Ragros spojrzał na dwugłowego ogra.
   - Grzmot nie lubić, jak jakieś chłopaki dają drapaka z bitki. Dostają wtedy po baniakach. – dwuoka głowa wyszczerzyła żółte zębiska.
   - Ogrze, co tutaj robisz? Nie często spotyka się całkowicie zespolone osobniki. Rodzą się raz na kilkanaście cykli, czy się mylę? – zapytał czarno łuski patrząc w jedyne oko drugiej głowy. Zaraz i pierwsza łepetyna wpatrzyła się w smoka. Trzy ogrze ślepia mierzyły szmaragdowe oczy Ragrosa. Stali tak naprzeciw siebie. Dziedzic Smoczego Lorda i stwór z podzielną świadomością. Właściciel niewolników przyglądał się temu z rosnącym strachem, wiedząc, że te kreatury są całkowicie pochłonięte jakąś wewnętrzną walką. Postanowił, więc uciec.
Zrobił jeden krok , po nim kolejny i kolejny, gdy te podłe bydle odsłoniło drogę do niego wykonując przy tym zapraszający gest. Nim Ssablih się zorientował poczuł na karku żelazny uścisk smoka. Gdy już miła spojrzeć w oczy swojemu byłemu panu coś na granicy świadomości zaalarmowało go. Puścił drakodianina i odskoczył w tył. W miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał uderzyła wielka, łuskowata pięść. Zza kotary wyłoniła się dziwaczna kreatura. Pokryte brązową łuską i pofałdowaną skórą ciało zostało skryte pod płytami zbroi. Jedna z dłoni zaopatrzona w trzy długie palce rozbiła płyty marmuru niczym kawałek spróchniałego drewna. Druga ręka zakończona była kostnym ostrzem sporych rozmiarów. Głowa w kształcie klina pozbawiona była oczu i innych widocznych narządów zmysłów. Paszczę pełną zębów otaczały cztery wijące się macki. Po jednej w każdym rogu pyska. Ryj osadzony był krótkiej szyi na wyrastającej ze zgrubiałego torsu. Wszystko poza dłońmi i głową osłaniał pancerz.
   - To jest mój najlepszy wydatek. Co prawda zamówiłem i kupiłem go za połowę swoich dziesięcioletnich dochodów, ale opłaciło się. Strażnik idealny! Nie pyta o nic, nie żąda zapłaty. Wystarczy, że wskaże mu cel, a on pożywi się na jego truchle! – Ssablih wpadł w histerię. Począł wykrzykiwać to do siebie, to do Ragrosa najróżniejsze teorie jego śmierci.
Szaleństwo zaszczutego drakodianina zostało gwałtownie zakończone przez szyderczy śmiech czarnołuskiego.
Oczy zapłonęły mu wewnętrznym ogniem. Potwór machnął na odlew jedną z łap, lecz ten nieporadny cios nie stanowił dla smoka zagrożenia. Ragros uchylił się przed nadlatującą pięścią, wbijając przy tym pazury w bok przeciwnika w miejscu, gdzie znajdowały się pasy spinające kirys z naplecznikiem.
- Słabeusz! – zaszydził smok
Stwór zaryczał z wściekłości i pchnął kostnym ostrzem w przeciwnika. Jego ruchy były niestety zbyt wolne, aby dosięgnąć czarnołuskiego. Ragros wprawnie złapał i unieruchomił rękę wroga, po czym uderzył opancerzona pięścią w pysk mutanta. Głowa odskoczyła w tył od siły uderzenia, ale wijące się macki oplotły przedramię smoka. Sekundę później były gladiator poczuł trafienie prosto w pierś. Pazury przecięły łuski i skórę, ale nie przedostały się głębiej.
   -„Ragoth seragh egris verx zert.” – słowa wypowiedziane przez Ragrosa zawisły w powietrzu. Jego rękę otoczyły kłęby czarnej pary przybierające kształt falującego ostrza z ciemności. Fioletowa emanacja dodawała klindze mrocznego blasku.
    Nadnaturalna broń cięła przez pysk górującego nad nim przeciwnika. Czując nagły ból potwór cofnął się dając Ragrosowi wystarczająco dużo miejsca do zadania kolejnego ciosu. Oszołomiony prze krew spływającą z rozciętej głowy, która zaburzała pracę jego narządów czuciowych umieszczonych wzdłuż wydłużonego łba nie był w stanie uskoczyć przed potężnym pchnięciem w bok. Demoniczne ostrze zagłębiło się niemal w całości w ciele przeciwnika pomimo chroniącej go zbroi.
   - Miernota – Ragros zaatakował po raz kolejny wbijając brzeszczot w bark kreatury. Magiczna klinga przebiła płyty pancerza rozcinając mięśnie ramienia. Szybkim ruchem wyrwał broń, odwrócił się i uderzył łokciem prosto w pysk potwora. Smok odskoczył w bok. Krótkim machnięciem skrzydeł wzbił się w powietrze. Szybko przedostał się za mutanta i wskoczył mu na plecy. Jedną ręką odchylił płyty kostne zasłaniające mięsistą szyję, zamachnął się prawą dłonią i uderzył. Pazurzasta ręka zagłębiła się niemal po łokieć. Rozległ się trzask pękającego kręgosłupa.
    Komnatą wstrząsną ogłuszający ryk bólu. Stworzenie wyhodowane specjalnie do walki, połączenie najlepszych cech  zostało pokonane bez większego wysiłku prze jakiegoś byłego niewolnika. Ssablih wiedział, że jego podopieczny jest inny niż reszta. W przeciwnym wypadku ten, który mu go dał nie płaciłby tyle za jego wychowanie. Drakodianin nie przypuszczał, iż jego nowy nabytek wyrwie się spod kontroli i to tak szybko.
Kiedy tylko przez ciało potwora przeszedł pierwszy spazm smok uwolnił rękę z ciała przeciwnika. Wolną dłonią chwycił za kołnierz zbroi i gdy stwór padł na kolana użył jego bezwładnych nóg jak stopnia. Zeskoczył na posadzkę pociągając za sobą zwłoki mutanta.
   - Nareszcie zostałeś sam. Teraz możemy porozmawiać bez pogróżek i przerzucania się swoimi możliwościami. Powiesz mi wszystko, co chce wiedzieć… - mówiąc to podszedł do pozostawionego wcześniej miecza.
   - Bła…bła…błagam pa…pa…nie nie za…bijaj. Wszystko, co należało do mnie jest teraz two… twoje.
   - Od kogo mnie kupiłeś?
   - Bła…gam…
   - Gadaj! – warknął czarno łuski.
Gruby drakodianin przełknął ślinę, po czym zaczął mówić.
   - Dostałem zaproszenie do od jednej z gildii z Miasta Świątyń. Znajduje się po drugiej stronie Wielkiej Puszczy w pobliżu Gór Żelaznej Paszczy. Tam zostałem poinformowany, że mam się spotkać z jednym z wysoko urodzonych. Zlecił mi on pewne zadanie. Miałem zabrać od niego niemowlę i wychować na wojownika. Regularnie przysyłał też odpowiednia kwotę w złocie, aby cię wyżywić i wyszkolić. Posiadanie cię było, więc czystym zyskiem. Nie pytałem o nic więcej, nie obchodziło mnie czyje i skąd jest niemowlę. Wszystko, to wydarzyło się czterdzieści lat temu. Dwadzieścia pięć lat temu zniknąłeś bez śladu. Uznałem cię, więc za martwego. Wybacz pa…panie.
   - Jak się zwał?
   - Kazał mówić do siebie Pierwszy. Nic więcej nie wiem.
   - Masz mapy tego miasta świątyń? – pytał dalej smok patrząc z góry na skruszonego grubasa.
   - Sss…Są w moim Ga…gabinecie zzza tamtymi drzwiami. – wskazał ręką na kotarę zasłaniającą tylną część pomieszczenia.
   - To wszystko, co chciałem wiedzieć, a teraz…
   - Błagam panie! Nie zabijaj! – zaczął wrzeszczeć Ssablih.
Ragros chwycił go za kark i począł wlec w stronę rozbitych wrót. Drakodianin przestał skomleć o życie dopiero, gdy smok siłą postawił go w pozycji wyprostowanej. Uścisk na gardle zniknął pozostawiając jednak ślady po pazurach.
   - Została jeszcze jedna kwestia do omówienia. Rzekł Czarnowski.
Gdy Ssablih spojrzał na niego pytająco ten uśmiechnął się i odparł.
   - Na dole czeka na ciebie reszta twoich podopiecznych. Chcą ci podziękować za ojcowską opiekę, jaką ich otaczałeś. – po tych słowach kopnął byłego pana w pierś zrzucając go ze schodów. Kiedy odwracał się w stronę komnat usłyszał krzyk bólu drakodianina i odgłosy radości wyzwoleńców.

***

    Ragros przeglądał mapy w opuszczonym gabinecie, gdy do pomieszczenia wkroczył dwugłowy ogr.
   - Twoje chłopaki się pytać, gdzie Wielki Smok być. – zaczęła jedna z głów – Jakie są twoje rozkazy wodzu? – zapytała druga.
Czarnołuski podniósł wzrok znad pergaminów.
   - Od kiedy nazywasz mnie „wodzem”? Nie jesteś związany. Możesz odejść gdzie zechcesz.
   - Gdzie Grzmot ma iść? Z szefem Wielkim Smokiem Łamikark nie będzie się nudzić. – ogr poklepał się maczugą po udzie.
   - Tak jak stwierdziła moja niezbyt rozgarnięta połowa nie można się z tobą nudzić. Mam dość stania jak skała i pilnowania jakiegoś półgłówek. Nie ważne, jakie masz cele. Chcemy do ciebie dołączyć. Coś mi się zdaje, że zaprowadzisz mnie do nowych aspektów magii, a to mi wystarczy.
Ragros przyjrzał się dwugłowemu humanoidowi, po czym, dodał.
   - Umiesz czytać z map?
   - Potrafię, choć nie robię tego zbyt często.
   - Tak Złe Oko Lubic bawić się śmiesznymi rzeczami.
   - Wyznacz drogę do Gór Żelaznej Paszczy. – mówiąc to smok ruszył w stronę wyjścia.
Wiedział, dokąd się udać zanim pojawił się ten dziwak. Postanowił go jednak sprawdzić. Bez sojuszników nie zdoła wywalczyć odpowiedniej pozycji w stolicy rządzonej przez czarownice i wysoce urodzonych.
Kiedy wyszedł przed splądrowany dom otoczyli go byli gladiatorzy. Widać było, że zemsta na niedawnych oprawcach uradowała wszystkich. Chórem poczęli pytać.
   - Dokąd teraz wodzu? Gdzie nas poprowadzisz? Co teraz mamy robić? – przekrzykiwali się.
   - Nie wiecie, co robić? – odparł czarno łuski – Spalić mi te przeklęte miasto! Zrównać je do samej ziemi! Dostojników rządzących tą dziura przyprowadźcie do mnie. Mają być żywi i w pełni świadomi, co się wokół dzieje. A teraz ruszać się!

***

Zapadła noc. Ragros stał na dachu jednego z nielicznych ocalałych budynków patrząc na łunę pożaru ogarniającego całe miasto. Jego uwagę przykuło zamieszanie panujące na placu nieopodal rezydencji Ssabliha. Spora grupa wyzwoleńców prowadziła ze sobą kilkoro jeńców. Gdy inny oddział zobaczył, kogo pojmali zaczęli domagać się ich śmierci. Kłótnia stawała się coraz zacieklejsza. Za chwilę niesnaski mogą przerodzić się w otwartą walkę. Smok kilkoma uderzeniami skrzydeł znalazł się pomiędzy awanturnikami. 
Zaskoczeni nagłym pojawieniem się czarnołuskiego drakodianie cofnęli się kilka kroków do tyłu.
   - Co się tu dzieje? – niski pomruk wydobył się z gardła smoka.
   - Ci tchórze nie pocięli jeszcze tych złapanych śmieci! Splądrowali wszystkie posiadłości, ale tych pięciu głupców pozostawili przy życiu. Po tym wszystkim, co przez nich wycierpieliśmy powinni smażyć się na samym dnie Czeluści. – mówiący to gladiator splunął.
Gdy Ragros spojrzał na wynędzniałych więźniów zawrzał w nim gniew. To oni skazali go na śmierć. To przez nich trafił do tych cuchnących kopalni. Chwycił jednego z nich za gardło i podniósł na wysokość psyka.
- Pamiętasz mnie? To ty najgłośniej gderałeś, kiedy skazywaliście mnie na śmierć. – Oczy jeńca rozszerzyły się, gdy pojął sens słów czarnołuskiego.
   - O… Obiecali mi…, że mnie oszczędzą. – wycharczał magnat.
   - Kto ci to przyrzekł?
Drakodianin drżącą ręką wskazał na jednego z gladiatorów.
Ragros podszedł do niego i spojrzał mu w oczy.
   - To prawda?
Gladiator pokiwał przestraszony głową.
Nim zdążył cokolwiek dodać zakrzywiony, ceremonialny nóż zagłębił się w jego szyi. Upadł na ziemię nie wydając żadnego dźwięku.
   - Teraz ty! – smok zwrócił się do jeńca.
   - Ale on mi przyrzekł. – błagał drakodianin.
   - Owszem on ci to obiecał, nie ja. – po tych słowach wbił ostrze w brzuch ofiary. Puściwszy truchło zwrócił się do pozostałych.
   - Poćwiartować resztę! Pozbądźcie się tych ścierw! – mówiąc to odszedł, a gladiatorzy z ochotą zabrali się do roboty

***

    Pośrodku mrocznego pomieszczenia w nieznanym nikomu miejscu poruszył się cień. Nagły błękitny błysk rozświetlił wirujący w powietrzu kryształ.
Refleksy światła odbijającego się od oszlifowanej powierzchni wypełniły mrok nikłym blaskiem. W tym chybotliwym świetle można było dostrzec obszerny fotel wraz z siedzącą na nim postacią. Szeroki kaptur zasłaniał całkowicie twarz tajemniczej osoby. W zakrytej skórzaną rękawicą dłoni nieznajoma postać trzymała inkrustowany diamentami kielich. Lekkim ruchem zamieszała zawartość naczynia. W tym samym momencie lewitujący kryształ zabłysnął ukazując w swoim wnętrzu sceny rozgrywające się w czyimś domostwie. Wielki czarnołuski drakodianin walczył z istotą przypominającą karykaturę jego własnej rasy. Pojedynek nie trwał długo. Widać było, że nie sprawia czarnołuskiemu trudności. Kiedy dziwaczne stworzenie padło martwe całkowitą ciszę pomieszczenia zakłócił aksamitny głos.
   - Radzisz sobie całkiem nieźle. Do zobaczenia już niebawem bracie. – przy wypowiadaniu tych słów spod kaptura wzleciał obłoczek pary, jakby postać mówiła w zimowy poranek.

***

    Kilka dni po incydencie z jeńcami, kiedy jedynymi śladami po niedawno stojącym tu mieście były dymiące zgliszcza domostw, smrodliwe wyziewy z zalanej kopalni gladiatorzy skierowali swoją uwagę na współtowarzyszy. Pozbawieni wspólnego wroga zaczęli spoglądać na siebie z wrogością. Wróciły stare urazy i niesnaski.
Ragros zdawał sobie doskonale sprawę, że musi ruszyć kilka setek wyzwoleńców. Musi zapewnić im cel, skupić uwagę na czymś zupełnie nowym. W przeciwnym razie wybuchnął między nimi krwawe porachunki. Zebrawszy wszystkich przemówił.
   - Pierwszy głód zemsty został zaspokojony. Wielu z was zapewne wystarczy to, co do tej pory zrobili. Ja zamierzam dotrzeć do Miasta Świątyń. Tam wszystko się zaczęło. Z tego miejsca szły rozkazy od przełożonych naszych dręczycieli. Czas skrócić tego robaka o głowę! Ci, którzy chcą mogą podążyć za mną. Pozostali niech robią co zechcą. Nie wchodźcie mi w drogę, bo nikt nie będzie pamiętał, że istnieliście! – Skończywszy mówić udał się na obrzeża miasta dając reszcie czas na zastanowienie. Przypuszczał, kto pójdzie razem z nim. W momencie, w którym zaczął rozmyślać usłyszała sobą ciężkie kroki i odgłosy przeżuwania.
Odwracając się wiedział, że pojawił się dwugłowy ogr. Jego mniej rozgarnięta połówka pożerała właśnie w połowie spaloną kość pozostawiając konwersację swojemu towarzyszowi.
   - Jesteśmy gotowi Wodzu. Pójdziemy, gdzie nasz poprowadzisz. – zakomunikował Złe Oko, – Pójdziem z szefem, pójdziem. – potwierdził mlaskając Grzmot.
Ragros pokręcił z niedowierzaniem głową.
   - Z jakiej piekielnej menażerii ten głupiec Ssablih was wykupił?
   - Grzmot się cieszyć, że być z Oko. On myśleć i mówić co robić. Grzmot nie musieć główkować. Zawsze po tym mnie łępetyna boli. On mówi gdzie walić, a Grzmot robić to, co lubić. – tępa głowa wyszczerzyła się w krzywym uśmiechu.
   - Zajmij się przygotowaniami do drogi. Tylko woda, niezbędny sprzęt i mapy. Lasy nas wykarmią, nie ma potrzeby obciążać się zapasami. Przeszukaj też te domy, które jeszcze stoją. Interesują mnie magiczne księgi lub zapiski traktujące o czarnoksięstwie. Zrozumieliście obaj?
   - Będzie jak zechcesz. Kiedy wyruszamy? – zapytał Złe Oko
   - Po zachodzie słońca opuszczam tą spaloną dziurę. Nie będę czekał na nikogo. Jeśli ktoś nie zdąży będzie sobie radził sam.
Kiedy ogr odszedł smok przeszukał swoje rzeczy i wydobył podniszczoną, okutą żelazem księgę, którą zabrał z wieży demonologa. Do tej pory nie miał czasu przestudiować skradzionych woluminów i w momencie, gdy zamierzał otworzyć wyciągnięty tom usłyszał za plecami głos.
   - Ja również za tobą pójdę Wodzu. Ocaliłeś moje życie z tych marnych kopalni. Jeśli służąc ci, lub ginąc spłacę swój dług, to tak będzie. – mówił to Ghar’ruk błękitno łuski były strażnik świątynny. Jako jedyny wartościowy wojownik przeżył walki w szkołach gladiatorów. Pozostali uwolnieni z kopalni padli pod toporami strażników.
   - Dobrze więc. Zbierz dwie, lub trzy dziesiątki gladiatorów, którzy zechce podążyć za mną. Przyprowadź ich na wschodni skraj miasta, gdzie Wielka Puszcza wkracza do Sorgirre
Drakodianin pokiwał głową na znak, że rozumie, po czym bezgłośnie odszedł.
Ragros otworzył trzymany w dłoni manuskrypt. Zagłębiając się w jego treści pomyślał, jak wiele ma jeszcze do zrobienia.


Rozdział 8

    Zbliżała się ustalona godzina, gdy czarno łuski kątem oka zauważył przekradający się nieopodal cień. Już od dłuższego czasu miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Wypowiedziawszy kilka słów w smoczym języku rzucił proste zaklęcie wzmacniające jego słuch, lecz ten ,który się zbliżał potrafił poruszać się niemal bezszelestnie. Gdy wreszcie pojawił się w zasięgu wzroku Ragros rozpoznał w nim elfa. Tylko przedstawiciel tej rasy mógł mieć takie umiejętności. Odziany w prosty, brązowy strój tropiciela osobnik zmierzał w stronę smoka. Jego długie, czarne, połyskliwe włosy zaplecione były w kilku miejscach w typowo elfie warkocze. Jego oczy miały intensywny złoty kolor. Przy pasie przypięte miał dwa krótkie, zakrzywione miecze.
   - Witaj smoku – przemówił przybysz. Jego głos był dźwięczny i typowy dla jego rasy, ale czuć w nim było niemal nieuchwytną iskrę szaleństwa i dzikości. Ragros nie był tego pewien. Wiedział tylko, że ten chuderlak jest bardziej niebezpieczny niż się wydaje. Słyszał o nocnych walkach na jednej z aren, kiedy to czarnowłosy gładko skóry wracał cały pokryty krwią swoich przeciwników.
   - Czego ode mnie chcesz? – zapytał czarnołuski.
   - Chcę podążyć z tobą. Moi pobratymcy mnie wyklęli,
 poza tym nie chcę wracać do ich żałośnie patetycznego świata. Masz w sobie siłę, która może cię zaprowadzić gdzie zechcesz, a ja nie będę musiał się błąkać bez celu po tych lasach.
   - Nie wiem, czy jesteś na tyle dobry, żeby dotrzymać mi kroku i nie zdechnąć gdzieś w głuszy, ale niech będzie. Wiesz tak jak wszyscy kiedy wyruszamy. Jeśli nie stchórzysz bądź w ustalonym miejscu.
Elf kiwnął tylko głową i znikając w głuszy rzucił
   - Zwą mnie Sevris. Zapamiętaj to imię. Lepiej nie być moim wrogiem zwłaszcza w dziczy.
   - Elf, który uważa się za niebezpiecznego. Zabawne. – odezwał się dziwnie znajomy głos. Oparty o ocalałą ścianę jednego z domostw stał brązowoskóry ork. Jego długi warkocz zarzucony był niedbale przez ramię.
Ragros znał go. Byli uwięzieni w tej samej szkole gladiatorów. Ów dzikus należał do najbliższego współpracownika Ssabliha. Nieraz widział jego walki, tak jak on widział jego. Znali swoje możliwości bojowe lepiej niż ktokolwiek inny. Przynajmniej tak myślał ork. Nie wiedział w jakim stopniu czarno łuski zmienił się po swoim zniknięciu. Nieraz zdarzało się nawet, że walczyli wspólnie, gdy organizowano walki grupowe. Swój zasłużony topór nosił przewieszony przez plecy. Na całym pysku, klatce piersiowej i plecach wytatuowane miał plemienne znaki i symbole. Krwawy kolor malowideł idealnie współgrał z brązowa skórą humanoida.
   - Pamiętam cię z walk na arenie. Często ci się przyglądałem. Sporo się zmieniłeś od tamtego czasu. Skoro zdobyłeś dodatkowa siłę, to może i mnie się uda. Zresztą w tej zapyziałej dżungli nie ma godnych przeciwników. Pójdę z tobą, ale nie będę bezwolną marionetką wykonywującą polecenia swojego „pana”
Ragros spojrzał na orka spode łba. Intensywność tego spojrzenia była tak duża, że zuchwały rozmówca odwrócił wzrok.
   - Zamknij gębę Grog. Jeśli chcesz ze mną wyruszyć uważaj co gadasz.   
    Brązowoskóry nie dał po sobie poznać zdziwienia, choć nie miał pojęcia skąd zna jego imię. – Zabieraj się stąd. Mam sporo rzeczy do zrobienia. Jeśli zobaczysz kogokolwiek zmierzającego w moją stronę zlikwiduj go. Rozumiemy się?
Ork pokiwał głową, odwrócił się na pięcie i  odszedł w swoją stronę.
Kiedy nareszcie został sam smok powrócił do studiowania ksiąg. Jeszcze będąc u demonologa zdał sobie sprawę, że w pojedynkę nic nie zdziała. Zbyt wiele może się pojawić przeszkód. Zbyt wiele wrogów. Postanowił więc szukać sposobu, aby stworzyć dla siebie idealne sługi. Był zbyt nieufny, by komukolwiek zaufać, lecz podejrzewał, że upłynie jeszcze sporo czasu nim zdobędzie odpowiednia wiedzę i umiejętności.
Ragros otworzył jedną z ksiąg. Słowa zapisane były w starożytnym smoczym języku. Część stron była zniszczona, lub poplamiona zaschniętą krwią. Widać było, iż nie pisał tego przedstawiciel smoczego rodu. Sposób zapisywania informacji, jak i dobór  słów świadczyły o jakimś śmiertelnym czarodzieju. 
Zgodnie z jego notatkami próby wpływania na całkowicie ukształtowane obiekty badań nie przynoszą pożądanych rezultatów.
   „… Postanowiłem zwiększyć dawkę… sześć jednostek krwi… Po deka dniu nastąpiły pierwsze objawy… Obiekt zachowuje się niestabilnie… zaburzenia percepcji… krew powoduje dysfunkcję mózgu, ogranicza zdolność rozumowania i podejmowania przemyślanych działań. Ciekawe… osobnik cofa się w rozwoju intelektualnym…” – fragment nieczytelny
   „… Doświadczenia sugerują, że większą efektywność przemiana osiąga na młodych osobnikach. A jeśli potrzeba nienarodzonego obiektu?... Ludzkie i elfie niemowlęta wchłonęły znaczną część preparatu, choć organizm matki zablokował pozostałe porcje krwi. Przypuszczam, iż pełna efektywność procesu przebiegnie u organizmów rozmnażających się w inny sposób. Muszę odnaleźć inteligentny gatunek składający jaja, nie będący smokami. Zewnętrzne dojrzewanie w jaju poza organizmem matki sprawi, że obiekt będzie wrażliwszy na działanie ekstraktu…”
   „Skoro najlepszą substancją do zmienienia istot w śmiercionośne maszyny do zabijania jest smocza krew…”
    Ragros począł się zastanawiać. Drakodianie składają jaja owszem, ale nie może wziąć pierwszych lepszych. Mijałoby się to z celem, a przy okazji stworzyłby pomioty, które niekoniecznie by mu odpowiadały. Cierpliwość jest najważniejszą cechą wszystkich adeptów posługujących się magią. Najpierw musi znaleźć prawidłową inkantację, a co ważniejsze odpowiednie jaja. Kiedy spojrzał w niebo zorientował się, że zbliża się godzina wymarszu. Będzie miał dostatecznie dużo czasu, aby przestudiować wszystkie posiadane księgi w poszukiwaniu właściwej receptury.
    Zmierzając w stronę wschodnich obrzeży miasta smok wyczuł smród demona. Emanacja wydzielana przez te stworzenia dla osoby choćby częściowo zaznajomionej ze sztuką i ich naturą pozostawała zauważalna nawet ze znacznej odległości. Im potężniejszy mieszkaniec Czeluści, tym silniejszą wydzielał woń. Zapach był ledwo wyczuwalny, lecz na tyle intensywny, alby można było określić dzięki niemu kierunek. Demon najprawdopodobniej go śledził. Nie wiedział jednak jednego, ze niedługo zginie…
    Czarnołuski skręcił za jeden ze zniszczonych budynków, po czym ruszył wprost przed siebie  w celu przecięcia drogi intruzowi. Gdy skradający się cień dotarł do zwalonego budynku, za którym zniknął jego cel. Poczuł lekki powiew wiatru i chłód stali na gardle. Intruz okazał się o dziwo człowiekiem, co dziwniejsze w pełniej templarskiej zbroi. Granatowy pancerz ze złotymi zdobieniami, a na nim tunika z wytartym znakiem zakonu. Żelazna rękawica miażdżąca głowęowiniętego wokół karwasza węża świadczyło, że pochodzi z jednego z najbardziej ksenofobicznych klasztorów. Kiedy rycerz odwrócił twarz Ragros ujrzał coś, czego się nie spodziewał. Ten żałosny gładkoskóry był częściowo opętany przez demona. Jego ludzka natura walczyła z intruzem tworząc niepowtarzalną hybrydę. Połowa twarzy wyglądała normalnie.
Szlachetne rysy twarzy, błękitne oko i srebrne włosy. Druga natomiast zniekształcona przez toczącą się wewnątrz ciała walkę była pomarszczona i sina. Ciemne szpony przemiany wdzierały się na zdrową stronę niczym igły wbite pod skórę. Żółte, demoniczne oko przysłaniały smoliście czarne włosy. Również pancerz częściowo uległ działaniu przybysza wrastając w skórę niczym żywa tkanka.
   - Czego tu szukasz? - zapytał czarnołuski.
   - Ciebie. - odparł człowiek. W jego głosie nie słychać było ani krzty strachu.
   - Skoro mnie szukasz, to po co te gierki?
   - Nie chciałem być zauważony przez tą gadzią hołotę – odparł rycerz
   - Jeśli chcesz mi towarzyszyć musisz zaakceptować pozostałych, którzy również za mną podążą. Nie będę miał czasu na wasze waśnie.
   - Skoro nie ma innego wyjścia... Czy mógłbyś zabrać nóż z mojego gardła?
   - Wodzu... - dokończył Ragros
   - Tak Wodzu... - poprawił się człowiek i w momencie, gdy zimna stal przestała naciskać na jego skórę został sam między ruinami domów.
***
    Kiedy Ragros dotarł na umówione miejsce czekała na niego garstka wyzwoleńców: Elf, ork, dwugłowy ogr, troll, siwowłosy minotaur, błękitno łuski gladiator, opętany templariusz i dziesiątka zwyczajnych drakodian.
"Zebrał mi się tu niezły cyrk. Jestem ciekaw, kiedy rzucą się sobie do gardeł" - pomyślał smok.
   - Więc tylko tylu postanowiło dołączyć? - zapytał tym razem na głos. Odpowiedziały mu zgodne pomruki.
   - Dobrze. Im nas mniej tym lepiej. Łatwiej będzie wyżywić dwie dziesiątki gęb.
   "Co ja z nimi zrobię?..."
    Gdy słońce całkowicie zgasło czarnołuski ruszył przed siebie. Pozostali podążyli za nim. Szli dwójkami, aby nie rozciągać zbytnio linii. Po godzinie smok przyspieszył od truchtu do pełnego biegu. Potem znowu zmniejszył tempo do marszu. Prowadził pozostałych tak pewnie jakby spędził w tych lasach całe życie. Zmiana rytmu pozwoliła drużynie  brnąc naprzód przez całą noc i przedpołudnie. Kiedy wbiegli do rozległej doliny zakrytej od góry powalonymi pniami drzew wreszcie  zarządził popas. Wszyscy poza Ragrosem słaniali się na nogach. Nikt nie chciał tego pokazać, ale nie pobiegli by dalej bez odpoczynku. Elf obnażywszy się do pasa usiadł pod spadającym z wzniesienia strumieniem. Zamknął oczy i poddał się medytacyjnemu transowi.  Nikt poza elfami nie posiadał tej zdolności. Ich umysł przenosił się na inny plan istnienia. Błąkały się po nim tylko duchy jego współplemieńców. Ten zamknięty wymiar pozwalał im wyzbyć się trudów codziennej egzystencji. Mimo, że teoretycznie ciało nie odpoczywało, to po przebudzeniu zachowywało się, jak po wielogodzinnym odpoczynku. Mimo przynależności do elfiej rasy Sevris wpadając w trans nie podążał, tam gdzie jego współplemieńcy. Trafiał do dziwnej krainy przypominającej pokrytą śniegiem puszczę. Pozostali nie potrafili odpoczywać w tak wyrafinowany sposób.
Zaspokoiwszy pragnienie pożywili się zabranymi ze sobą zapasami. Kilku wyruszyło na polowanie. Podczas wymarszu nie obciążali się zbytnio, dlatego musieli szukać pożywienia w marszu.  Czarnołuski stał na skraju obozu z rękami założonymi na piersi. Patrzył w otaczającą go nieprzebraną ścianę zieleni. Kolejny raz miał wrażenie, że coś go obserwuje poruszając się równolegle z jego grupą. Nie wiedział, co to jest, ani jakie ma zamiary. Oszczędnym gestem wezwał do siebie ogra. - Ustaw wokół obozu glify strażnicze, ale tak, żeby reszta tego nie widziała.
   - Czy coś nas śledzi? - zapytała natychmiast bystrzejsza głowa.
   - Przypuszczam, że nie, ale wole się upewnić, czy ktoś jest na tyle głupi, aby wtykać nos w moje sprawy. Złe Oko skinął łbem i odszedł nie zadając więcej pytań. Smok zastanawiał się, jak  uzależnić od siebie tego dziwacznego stwora. Nie mógł zdradzać mu swoich planów. Ponadto jedna z jego połówek była aż nadto inteligentna.
***
    Podczas popasu nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Kilka godzin później Ragros znów prowadził mały oddział zastanawiając się, czy wrażenie obcej obecności była tylko nocną marą. Gdy księżyc minął już połowę swojej nocnej drogi czarnołuski postanowił rozłożyć obóz i wyruszyć w dalszą drogę dopiero o świcie. Znajdowali się w obrębie opuszczonych, zmurszałych skalnych postumentów wygrawerowanych dziwacznymi rysunkami i wzorami.
   - Była tu kiedyś enklawa demonistów. Ze zdobień wnioskuje, że byli to zaklinacze krwi. Korzystali z demonicznej posoki, aby zwiększać swoje umiejętności. Te rowki na totemach służyły do odprowadzania krwi przykutych do nich czartów - stojący za Ragrosem siwowłosy Minotaur najwidoczniej sporo wiedział o żyjących  tu plemion. Byli wszakże przedstawicielami jego rasy.
   - Skoro to miejsce dawniej służyło do przywołań i było odpowiednio przygotowane to powinno zachować swoje właściwości – dodał czarnołuski.
   - Tak powinno być wodzu .
   - A więc pora ponownie wykorzystać to miejsce.
***
    Korzystając z zabranych demonologowi komponentów Ragros wypełnił zagłębienia demoniczną krwią. Była zakrzepła, jako że spoczywała w zbiorach martwego maga przez setki lat. Zakrzepłą posokę łatwiej było przechowywać niż ciecz.  Zmiana struktury nie stanowiła problemu. Czarnołuski znał inkantację pozwalającą na dowolną zmianę stanu skupienie magicznych komponentów. Gdy krąg rozrysowany na porośniętej wysoką, ostrą trawą ziemi rozbłysnął Ragros dostrzegł z jaką starannością został wykonany. Zawierał runy chroniące przed większością znanych pozasferowców. Odprawiwszy wszystkich członków grupy smok stanął we wnętrzu kręgu.
Posoka niebianina stanowiła idealny materiał do ochrony przed czartami. Używając jej zasobów wyrysował na klatce piersiowej w okolicy serca symbol chroniący przed opętaniem. Stworzył również pułapkę, której nauczył go Segorax. Miał zamiar sprowadzić tak zwanego Cienistego. Demony te nie posiadając określonego ciała przypominały czarny dym. Opętywały najpotężniejsze napotkane przez siebie istoty. Jeśli ktoś miał znać jakąś zapomnianą wiedzę, to tylko one. Lubowały się bowiem w gromadzeniu dawno zapomnianych faktów i tajemnic. Ostatnimi czasy skupiły swoją uwagę na świecie śmiertelników. Powinien zatem wiedzieć, czy wspomniane przez Ssabliha Miasto Świątyń W ogóle istnieje. Oczyściwszy umysł zabrał się do odprawienia rytuału.
***
Słowa przyzwania wypowiadane były w języku tak plugawym, że każdy słuchacz odczułby obrzydzenie usłyszawszy choć jedno słowo. Recytacja zaklęcia trwała dłużej niż zazwyczaj, jako że przybysza trzeba było sprowadzić z najdalszych zakątków Czeluści. W momencie, gdy brama się otworzyła w niebo wzbił się wirujący kłąb smolistego dymu. W jego wnętrzu można było dostrzec błyszczące, złote oczy. Kiedy Ragros zamierzał przemówić demoniczna mgła poczęła się zmieniać przybierając postać ogromnego węża. Uderzenie serca później czarna mgła znów poczęła się przekształcać. Tym razem stworzyła humanoidalną sylwetkę z błyszczącym wirem zamiast nóg. Następnie pojawił się malutki smok wielkości przedramienia czarnołuskiego. Metamorfozom nie było końca. Niezmienna były tylko złowrogie, złote oczy.
   - To ja cię wezwałem demonie - przemówił wreszcie czarnołuski. Denerwowały go ciągłe przemiany czarta.
Gdy padły te słowa tanarezzu spojrzał na tego, który ośmielił się go niepokoić. e słowa tanarezzu spojrzał na tego, który ośmielił się go niepokoić. Mgła otoczyła demoniste przysłaniając mu całkowicie pole widzenia.
    - Kim jesteś? - przemówiło kilka głosów jednocześnie. - Kto był na tyle głupi, żeby odważyć się mnie wezwać? Dym począł wirować coraz szybciej, aż nagle zaatakował. Począł wnikać przez rozchylony pysk smoka. Tak właśnie działały. Opętywały ofiary poprzez zranienia, bądź naturalne otwory ciała.  Lecz przed nim nie stał nieświadomy niczego głupiec, ani zadufany w sobie czarodziej. W momencie, kiedy demon myślał, iż zdobył kolejne ciało przeszył go niespotykany od dawna ból. Coś poczęło go wypędzać z organizmu smoka, jakby jego ciało wiedziało, że jest intruzem. Cień został całkowicie odrzucony przez potencjalnego gospodarza. Jak to możliwe?  Czarna mgła poczęła się kotłować. Złote oczy jarzyły się nienawiścią.     
Przybysz począł przeszukiwać wszystkie płaszczyzny planu przywołującego. W końcu znalazł, choć nie spodziewał się właśnie tego. Całe ciało demonisty pokrywały symbole i znaki chroniące przed opętaniem. Dwa najjaśniejsze znajdowały się nad sercem i na karku. Przeraźliwy ryk nienawiści rozbrzmiewał echem wśród roślinności.
Demon cofnął się nieświadomie wchodząc w zastawiona na niego pułapkę. Krąg stworzony przez minotaury służył wyłącznie przyzywaniu pozasferowców. W tym momencie cień przemieścił się między trzy zestawy glifów. Symbole zabłysły intensywnym światłem otaczając czarta niczym żywe łańcuchy. Z pojedynczego znaku zapewne zdołałby się uwolnić, lecz nie z trzech. Demon wydał z siebie przenikliwy jęk zawodu.
   - Czego chcesz? Dlaczego mnie więzisz?
   - Twój gatunek znany jest z gromadzenia wiedzy. Powiesz mi to, co chce wiedzieć. Potem zwrócę ci wolność.
Złote oczy zwęziły się, lecz czart się zgodził.
   - Co wiesz o Mieście Świątyń? Czy w ogóle istnieje? Gdzie mam go szukać?
   - Nie wiesz, na co się porywasz! Nikt tam nie dotarł, chyba, że mu na to pozwolono.
   - Gdzie ono jest? - zapytał smok, a w odpowiedzi na mentalną komendę łańcuchy poczęły się zaciskać na bezkształtnym ciele demona. Poprzez ból wycharczał.
   - I tak go nie znajdziesz! - szydził czart - Ale jeśli naprawdę chcesz zdechnąć szukaj go na wschodzie. Tam gdzie kończy się łańcuch Kłów. Ponoć tam ono jeeeest! - okrzyk odsyłanego przybysza rozbrzmiewał jeszcze długo, po tym jak zniknął. Wychodząc z kręgu czarnołuski szepnął do siebie.
   - Do następnego spotkania Kabashesh. Obyś się nie mylił.
***
Przez resztę postoju panował spokój i gdy zbliżała się godzina wymarszu Ragros przywołał do siebie Groga.
- Na północy rozciągają się tereny leśnych trolli. Jak przypuszczam nie spodoba się im, że się tam wybieramy. Kiedy dotrzemy do granicznych ziem zobaczysz pas uschniętej roślinności. Zbadaj teren wokół. Dołączymy do ciebie później. Ta banda nie jest w stanie się tak szybko przemieszczać. Musze dostosowywać tempo do najwolniejszych. Widziałeś gdzieś tego dziwacznego długoucha?
   - Niezbyt się nim interesuje, ale widziałem, jak opuszczał obóz jakąś godzinę temu... - nie zdążył dokończyć, jako że jego słowa zakłóciło głośne wycie wilka.
   - Wodzu na tych terenach nie ma wilków, ani wargów. – powiedział zaskoczony ork.
- Wiem. To nie był zwykły, zdziczały kundel - odparł czarnołuski -Jeszcze tu jesteś?
Tropiciel skłonił głowę i szybkim krokiem zniknął w gęstwinie drzew.
   "Ten skowyt był dziwny. Można w nim było wyczuć nie tylko
zwierzęcy instynkt, ale także coś innego, iskrę świadomości. Świadomości, jakiej nie posiada żadne ze zwierząt.”
***
Kilka godzin później smok poprowadził pozostałych na północny wschód
chcąc wkroczyć na tereny trolli od zachodu.
Po całym dniu wędrówki dotarli do wąwozu otoczonego rumowiskiem
skalnym. Oba brzegi parowu przyozdobione były kośćmi najróżniejszego
pochodzenia. Czaszki olbrzymów, ogromne pazurzaste łapy. Kościane kolumny łączyły się wielką, jaszczurzą czaszką. Zapewne intruzi mieli ją wziąć za smocze trofeum, chociaż Ragros wiedział, że są to resztki wyrośniętego smoczydła. - Wodzu? - ork pojawił się za plecami czarnołuskiego.
   - Mów.
   - Widziałem patrol złożony z czterech osobników i trzech ogarów. Sprawdzali tą część granicy, ale z tego, co zrozumiałem następny oddział pojawi się za kilka dni... - przerwał zauważając zbliżającego sie do nich elfa. Jego twarz pokryta była ciemną, zaschniętą krwią. Pozlepiane włosy przywarły szczelnie do karku.
   - Zdołałem złapać jednego z ich zwiadowców. Nie doniesie o naszej obecności. – mówiąc to zachowywał się całkowicie normalnie, lecz Ragros wiedział o tym, że Sevris coś przemilczał.
   - Zebrać zapasy drewna. Gdy zapadnie zmrok ruszamy. Wolę mieć na karku ich pieszczochy niż ich właścicieli.
***
           Jeden z drakodian rozłożył się na obrzeżach obozu. Z sakwy przy pasie wyciągnął sporej wielkości, błyszczący klejnot zrabowany w Sorgirre. Otrzymali zakaz zabierania kosztowności, ale ten osobnik nie mógł się powstrzymać. Dodatkowo ukrył wielki mieszek złota głęboko w swoich tobołach. Zaczął przyglądać się refleksom zachodzącego słońca odbijającego się od oszlifowanej powierzchni, gdy poczuł, że traci oddech. Chwilę później padł martwy na ziemię.

Rozdział  9
   - Ktoś musiał zajść go od tyłu i poderżnąć gardło, po czym odciął głowę.
   - Musiał mieć sporo siły, żeby jednym szarpnięciem oderwać żuchwę. Nie słyszałem, aby jakiś drapieżnik  zabierał czaszkę usunąwszy wcześniej dolną szczękę – skomentował Ghar’ruk spojrzawszy z ukosa na człowieka.
   - Zrobił to celowo – odezwał się czarno łuski.
   - Ale wodzu… - zaczął ork
   - To coś miało wystarczająco sprytu i umiejętności, żeby zabić wszystkich w obozie. No może prawie wszystkich – dokończył złośliwie smok.
   - Jego wspomnienia nic nam nie powiedzą. Gapił się jak półmózg na skradzioną z Sorgirre błyskotkę – wtrącił się Złe Oko – Nic więcej nie widziałem, jako że chwilę później zginął. Jedyny ciekawy trop to dźwięk poprzedzający atak. Nie jestem pewny, ale przypominało to odgłosy wydawane przez owady.
   - Przynajmniej wiem, że coś nas śledzi. To nie jest leśny troll, choć zapewne zaatakował teraz, abyśmy tak właśnie myśleli.
Szkoda tracić czas. Słońce zaszło ruszać się!
Po tych słowach pozostali zwinęli obóz. Gdy przekraczali granicę terytorium zielonoskórych Ragros spojrzał za siebie.
W ciemności zabłysły cztery błękitne punkty, które natychmiast zniknęły.
Cała grupa po przekroczeniu wąwozu skierowała się na północny wschód.
***
              Kilka stworzeń przyglądało sie oddziałowi czarnołuskiego z bezpiecznej odległości. Ich niezwykle czułe oczy lustrowały z uwagą otoczenie skupiając sie jednak w większości na uzbrojonej grupie obcych.
Dwugłowy ogr zatrzymał się bezpośrednio pod jednym z drzew jakie zajmowali tajemniczy obserwatorzy. Jedna z głów podniosła się i poczęła węszyć niczym pies gończy. Nie wyczuwszy niczego szepnęła coś do drugiego łba. Zwaliste cielsko ruszyło, by dołączyć do reszty grupy.
***
             Nim noc dobiegła końca Ragros stracił kolejnych pięciu drakodian. Napatoczył się na nich opóźniony patrol sześciu trolli. Nieprzywykli do walki z takim przeciwnikiem zostali szybko zlikwidowani. Pozostali stali teraz przyparci do nawisu skalnego. Atakowało ich dziesięciu zielonoskórych. Jeden z nich właśnie nacierał młócąc wielkimi łapami obitymi stalowymi rękawicami. Pięść trafiła w stojącego najbliżej gladiatora posyłając go na piach. Widząc padającego towarzysza dwóch jego kompanów zaatakowało zabójcę. Solidnie wymierzone cięcia odrąbały obie ręce zielonoskórego.     
             Wśród atakowanych rozległ sie pomruk zadowolenia. Nie trwało to jednak długo. Odcięte kończyny poczęły wić się konwulsyjnie. W miejscach cięć pojawiły się powiększające się wybrzuszenia. Takie same ukazały się na kikutach rąk zaatakowanego osobnika. Wycofał się za pozostałe trolle czekając, aż jego naturalna zdolność do regeneracji ran upora sie z okaleczeniami.
   - Idioci nie atakujcie ich! Rozpalić ogień! Rozgrzać stal w płomieniach! Te pokraki boją się ognia! – ryk Ragrosa przebił się przez odgłosy walki.
Sam odpierał atak dwóch napastników, którzy zmyślnie odizolowali go od oddziału.
   - A więc tak chcecie się bawić? – zaśmiał się smok, po czym wycharczał – „Argoth segh”
           Kościste ostrze jego miecza spowiły języki fioletowych płomieni. Jeden z trolli próbował odskoczyć, ale smok był szybszy. Potężne ciecie przecięło pechowca na pół. W miejscach, gdzie zielonkawego ciała dotknął demoniczny ogień widniały czarne, martwe tkanki. Wróg upadł martwy. Jego wrodzona zdolność regenerowania ran na nic się zdała. Zaraz za pierwszym ciosem ragros wbił miech w pierś kolejnego przeciwnika, po czym przekręcił ostrze w rani i szarpną uwalniając broń z ciała.
           W tym samym momencie dwóch drakodian korzystając z dodatkowych zapasów drewna rozpaliło duże ognisko. Jako pierwszy swój topór zagłębił w płomieniu ork. Poczekał, aż stal się rozgrzeje, po czym skoczył na kolejnych zielonoskórych.
Pozostali hartowali broń trójkami, aby pozostali mogli powstrzymać napastników wystarczająco długo. Z początku wszystko szło pomyślnie i przygwożdżony do tej pory oddział odepchnął przeciwników. Około tuzin stworów leżało martwych, a pozostałe cofały się poza zasięg rozgrzanej stali, ale wciąż przybywały posiłki. Niestety zważywszy na niską temperaturę nocy broń szybko się ochładzała.
Gdy tylko zielonoskórzy zorientowali się, że grupa Ragrosa nie może już ich poparzyć natarli kolejny raz.
          Czarnołuski stanął przed szarżującymi trollami. Potężnie zbudowany z połyskującymi runami na piersi i gorejącym mieczem w dłoni budził strach we wszystkich istotach, jakie napotkał, ale opętane szałem zabijania maszkary pędziły na ślepo przed siebie.
          Z rozchylonego pyska smoka poczęły się unosić zielonkawe opary. Ragros odchylił głowę w tył i w momencie, gdy trolle znajdowały się na wyciągnięcie ręki szarpnął głową w przód posyłając w strone nacierających strumień kwasu. Żrąca substancja przeżerała ciała zielonoskórych. Towarzyszyły temu ryki bólu i wściekłości. Smocza ślina rozpuszczała skórę i mięśnie tak samo łatwo, jak zbroję, czy kości pozostawiając po sobie rozprzestrzeniającą się pustkę. Bezwładne resztki ciał upadły na ziemię z głuchym łoskotem. Pozostałe stwory widząc pokaz umiejętności przeciwnika zawróciły i zniknęły w ciemności.
   - Mógł to zrobić wcześniej… nie musielibyśmy się tak męczyć – skomentował jeden z drakodian. Miał niestety pecha. Ghar’ruk stał tuż obok i dokładnie słyszał złośliwa uwagę. Chwilę później głowa drakodianina potoczyła się do nóg stojącego najbliżej gladiatora.
   - Każdy, kto zakwestionuje rozkaz, albo poczynania wodza straci łeb. Ktoś ma jeszcze coś do dodania? – mówiąc to były strażnik wytarł topór o truchło niedawnego towarzysza. W starciu zginęło siedmiu drakodian. Nie mogli tez nigdzie znaleźć Lurzagora.
   - Nie ma ciała. Tchórz musiał uciec w czasie walki – rzekł Sevris – Od obozowiska prowadzą dwupalczaste ślady.
   - Zapolować na niego być my? – zapytał Grzmot
   - Nie mam czasu, żeby ganiać za jakimś tchórzem. Dostanę go w swoim czasie. Ruszamy dalej!
***
            Przez pozostałych kilka nocnych godzin czarno łuski prowadził uszczuplona grupę bezpośrednio na północ od miejsca ataku. Przepychając się przez pozostałych siwowłosy minotaur podszedł do Ragrosa.
   - Wodzu nie kwestionuje twoich decyzji, ale chyba zboczyliśmy z drogi.
   - Idziemy w dobrym kierunku. Niedaleko znajdują się ruiny miasta. Mam nadzieję znaleźć tam kilka ciekawych informacji. Miasto Świątyń nie ucieknie.
***
             Tak jak mówił smok po upływie klepsydry dotarli do zniszczonych miejskich murów porośniętych bluszczem. Pradawne figury i  rzeźby leżały porozbijane. Wysoka trawa wdzierała się między kamienne spoiwa rozsadzając budynki. Oddział wkroczył do ruin od południowego zachodu. Miasto było imponujących rozmiarów pomimo, że większość budynków zwaliła się i zniszczała.  Mimo to nawet jego ruiny prezentowały się okazale. Ragros wypowiedział inkantację jednego z najprostszych zaklęć znanych adeptom sztuki. Całe otoczenie okryła szara mgła. Wyraźne do tej pory szczegóły krajobrazu rozmyły się pozostając tylko niewyraźnymi konturami. Jedynymi dokładni dostrzegalnymi rzeczami były rozbłyski magicznej energii.           
             Większość z zawalonych budowli połyskiwało nikłym światłem. Tylko jeden z nich emanował nieustannie silną,  magiczną poświatą. Obszerny kompleks odgrodzony zawalonym murem  składał się z kilku budynków. Największy z nich przypominał czworoboczną piramidę. Dziwne kryształowe odłamki wielkości sporego budynku leżały porozrzucane po dziedzińcu.
            Ragros rozesłał swoją grupę, aby przeszukała pozostałe zabudowania, po czym sam wkroczył do centralnej budowli.
             Hol był całkowicie zniszczony, choć kiedyś musiał robić imponujące wrażenie. Cały korytarz wyłożony była błyszczącymi w mroku błękitnymi kamieniami. Nie zostały one rozgrabione pomimo, że miasto już dawno upadło. Obszerne, okrągłe rozszerzenie kończyło się spiralnymi schodami prowadzącymi zarówno na wyższe, jak i na niższe poziomy. Zwalczając pierwotną pokusę czarnołuski wzleciał na kolejny poziom.
Wyższe piętro nie było zbyt interesujące, dla kogoś, kto nie przepadał za wylegiwaniem się w obszernych fotelach przy dużym kominku.
             Następnych kilka kondygnacji służyło najwidoczniej jako pomieszczenia mieszkalne, ale smok wiedział, że musi tu gdzieś być wejście do Sali zaklęć, lub gabinetu właściciela. Błądził dłonią po gładkich ścianach pokoju znajdującego się na najwyższym poziomie budynku, gdy jego palce natrafiły na luźny kawałek kamienia. Nacisnąwszy na mały fragment usłyszał zgrzyt uruchamianej maszynerii.
            Kamienne płyty rozstąpiły się ukazując wejście do sekretnego pomieszczenia. Ragros wiedział, że nie może kierować się pozorami i swobodnie wkroczyć do pustej samotni. Pomimo tak oczywistego zastosowania krasno ludzkiej inżynierii zamiast sieci misternie splecionych zaklęć właściciel nie zostawił otwartej drogi do prywatnych komnat. Gdy smok zaczął szukać ukrytych systemów ochronnych napotkał na kombinację runów tworzących potężne zaklęcia powstrzymujące przeciwników, ale z tego co widział system był nieaktywny. Począł sprawdzać kolejne ciągi magicznych symboli, aby po pewnym czasie zauważyć dziwną nieprawidłowość. Każde słowo mocy pozbawione było ostatniego wzoru aktywującego. Ktoś musiał zadać sobie sporo trudu, żeby unieszkodliwić systemy obronne, bez ich niszczenia. Musiał wiedzieć, czego może się spodziewać. Przygotował się całkiem nieźle. Był na dodatek nadmiernie pewny siebie, skoro ukrył unieszkodliwione glify. Smok nie dostrzegł innych oznak ingerencji w obronę domu, która o dziwo okazała się stosunkowo prosta.
             Ragros wkroczył do samotni maga. Był to mały, pozbawiony wszelkich mebli pokój. Jedyne, co wypełniało przestrzeń to ogromy stół pokryty misternie wykonanymi płaskorzeźbami. Na pulpicie leżała obszerna, oprawiona w zwykłą skórę księga. Czarnołuski usiadł na szerokim fotelu z wysokimi poręczami i otworzył porzucony tom. Zawartość księgi okazała się zwykłymi notatkami i obserwacjami z jakiś podrzędnych eksperymentów. Kartkując pożółkłe stronnice smok natknął się na kilka słów w pierwotnym smoczym jezyku. Były tak zniekształcone, ze niemal nie do rozszyfrowania.
    „Złoto, metal , kamień. Albo właściciel księgi był całkowicie szalony, albo te słowa mają jakieś ukryte znaczenie” – pomyślał de monista.
Ragros przerzucił kilka stron dalej. W zwartym tekście zauważył kolejne litery smoczego alfabetu. Na stole znalazł kilka czystych kartek, które mimo upływu lat zachowały się w dobrym stanie i zaschnięty atrament. Szarpnął raz naczyniem rozbijając zaschnięta substancję. Zamoczył pazur w atramencie, po czym zaczął notować wyszukiwane słowa.
Kilka godzin później spojrzał na ciąg przypadkowych słów.
„Ten mag musiał ukryć w tym bełkocie jakieś zaklęcie”. Przy ostatnim słowie był w połowie zatarty symbol pentagramu.
          Smok zaczął przyglądać się dokładniej otoczeniu. Jego nastawiony na dostrzeganie przejawów magii wzrok wyłapał wplecione w ściany zaklęcia. Nie były one wyszukane, ale ich aktywowanie miało ułatwić życie pracującemu. Ragros podszedł do pierwszego wzoru i korzystając z ceremonialnego noża wygrawerował w ścianie ostatni symbol. Pierwszy szereg znaków zabłysnął przywracając światło w całym kompleksie. Delikatny blask rozświetlił pomieszczenie kłując przywykłe już do ciemności oczy smoka.
          Kolejna kombinacja runów ochłodziła parne do tej pory wnętrze. Pozostałe słowa runiczne wprowadzały kolejne drobne udogodnienia, które czarnołuskiemu wydawały się zupełnie niepotrzebne. Gdy ukończył ostatni szereg po całej budowli przebiegł wstrząs. Konstrukcja drżała od fundamentów,  po sam szczyt. Smok nie widział tego, co rozłożeni w zewnętrznych budynkach członkowie jego grupy. Centralna piramida zatrzęsła się niczym chory w konwulsjach.
             Porozrzucane do tej pory kryształy poderwały się w powietrze. Gdy osiągnęły szczyt złączyły się w jeden wielki, pulsujący klejnot. Zatrzymał się on dokładnie nad wklęsłym dachem piramidy. Kryształ otaczały małe, nieregularne fragmenty tworząc coś na kształt wirującego pierścienia.
             Cztery największe odłamki unosiły się bezpośrednio przed krawędziami krzywizny głównego tworu.
   - Widać, że wódz nie próżnuje. Ruszać się! Trzeba oczyścić ten syf! W najbliższym czasie się stąd nie ruszymy! – wywrzaskiwał na resztę Złe Oko.
***
           Ragros popatrzył raz jeszcze na zapiski, które wyciągnął z notatek maga. Rozszyfrował już inkantację, ale nie rozumiał, po co w księdze czarownika znalazł się mały szkic pentagramu. W momencie, gdy drżenie ustało przeciwległa ściana zabłysła symbolem pięcioramiennej gwiazdy. Smok podszedł do przeszkody i naciąwszy dłoń chlusnął na symbol strumieniem krwi. Posoka wniknęła w miniaturowe zagłębienia przemieszczając się wzdłuż krawędzi symbolu, aby po ponownym połączeniu aktywować ukrytą w pentagramie moc.
         Z cichym sykiem pięcioramienna gwiazda poczęła się rozdzielać tworząc przejście. Trójkątne fragmenty poczęły cofać się w materię ściany powiększając jeszcze bardziej wejście do ciemnego pokoju.
Jedyna rzeczą, jak się w nim znajdowała był jak przypuszczał Ragros golem. Wielkie cielsko spoczywało powykręcane na ziemi. Jego mechaniczne oczy były puste. Czarnołuski wyrysował krąg na wewnętrznej stronie pancerza wypowiadając przy tym słowa aktywacji.
   „Złoto to bogactwo…
Stal to potęga…
Skała to wieczność”
          Martwe oczy konstrukta zabłysły. Rozległ się przeciągły jęk metalu trącego o metal. Golem podniósł się zadziwiająco szybko i sprawnie, jak na maszynę. Jego cztery odnóża kroczne podtrzymywały humanoidalny korpus. Ze środka wyrastała pozbawiona jakichkolwiek rysów twarzy maska. Potężne ramiona zwisały wzdłuż ciała.
   „Rozkazy?”
   „Ostatnie zapiski zarejestrowane 4 Mogt trzysta pięćdziesiąt lat temu” – mentalne stwierdzenie golema rozległo się w głowie smoka.
Ragros cofnął się  i usiadł przy biurku. Konstrukt zrobił parę kroków w przód, po czym przystanął  i czekał.
   „Odtwarzaj notatki kolejno zaczynając od pierwszej” – rozkazał czarno łuski. Usłyszał głęboki, donośny głos maga:
3 Ahr, rok 1
           „Zgromadziłem siedem okazów. Dziewięć fiolek smoczej krwi powinno wystarczyć. Jako, że dopiero zaczynam badania nad istotami rozumnymi poddawanymi działaniu serum nie spodziewam się szybkich rezultatów. Dotychczasowe badania na obiektach zwierzęcych, lub tez innych dziwacznych stworach całkowicie mnie rozczarowały. Zwiększenie siły fizycznej i agresywności przy podawaniu tak dużych dawek jest całkowicie nieopłacalne. Co więcej to marnotrawstwo zdobytego z takim trudem osocza.”
                                                                 20 Ahr, rok 1
          „Jako pierwszy kuracji zostanie poddany człowiek. Dzisiejszego ranka otrzymał pierwszą dawkę. Nie zaobserwowałem znaczących zmian, za wyjątkiem wzrostu agresywności…”
                                                                 24 Ahr, rok 1
          „Pojawiły się pierwsze mutacje u okazu numer 1. Kostne wyrostki uwidoczniły się nad łukami brwiowymi i na wszystkich chrzęstnych łączeniach kończyn. Rozpoczął się proces wyżynania się skrzydeł, choć nie sądzę, aby w pełni się wykształciły. Zmieniła się także struktura zębów. Szczęki wydłużyły się, by pomieścić długie, szpilkowate kły…”
                                                                   30 Ahr, rok 1
          „Dawka okazała się wystarczająca, aby uczynić z okazu pomiot. Późniejsze podawanie substancji nie przyniosło konkretnych rezultatów. Zmuszony zatem byłem spisać tego osobnika na straty…”

                                                                  15 Ahr, rok 7
            „Pozostałe osobniki również nie przyjęły krwi w sposób wystarczający i satysfakcjonujący, chociaż przedstawiciel elfów zapowiadał się obiecująco. Z nieznanych mi jeszcze przyczyn okaz ten zapadł w pewnego rodzaju trans, którego nie jestem w stanie przerwać, ani zakłócić. Nie wiem, ile potrwa to dziwne zjawisko dlatego postanowiłem odseparować go od reszty obiektów. W tym momencie przebywa zamknięty w podziemnej bibliotece.”

                                                                    4 Hegr, rok 10
           „Udało mi się zdobyć jajo jednego przedstawicieli jaszczuroludzi, tych potężniejszych błękitnołuskich. Sami na siebie mówią drako dianie. Jakie to śmieszne…
Przekonamy się, czy moje przypuszczenia dotyczące przyswajalności smoczej krwi są prawidłowe…”
                                                                  7 Hegr, rok 10
             „Zarodek wchłonął trzecią dawkę w przeciągu trzech dni. Ten osobnik zapowiada się interesująco. Nie sadziłem, że zarodek w  jaj będzie w takim stopniu podatny na działanie preparatu. Jak do tej pory moje obserwacje i przypuszczenia były słuszne. Zewnętrzne dojrzewanie powoduje większą przyswajalność substancji dostarczanych z zewnątrz. Skorupa jaja pokryła się pomarańczowym żyłkowaniem, co sugeruje, ze płód wciąż żyje i się rozwija.”
                                                              31 Hagh, rok 10
             „Do wyklucia pozostało jeszcze kilkanaście dni, ale osobnik nie przyjmuje już preparatu. Przypuszczam, iż wchłonął wystarczająca ilość substancji. Prawdopodobnie dodatek smoczej krwi wydłużył okres wylęgu. Pozostaje mi jedynie czekać…”
                                                                    12 Seh, rok 10
         „Nareszcie się doczekałem. Niedługo zacznie się wyklucie. Nic nie wskazuje na nieprawidłowości, lub zaburzenia wywołane podawaniem czynnika zewnętrznego…
Wylęganie przebiegło bez zakłóceń…
Początkowe zwolnienie metabolizmu w skorupie zastąpił niezwykle szybki rozwój po wykluciu…”
                                                                 30 Seh, rok 15
          „Se’slash jak nazwałem obiekt numer  814 w przeciągu zaledwie osiemnastu dni osiągnął stadium rozwoju czternastoletniego przedstawiciela ludzkiego gatunku. Wydaje się nadspodziewanie inteligentny i już kilka razy zadał mi trudne do objaśnienia pytania.”
                                                                   1 Ahr, rok 21
          Se’slash osiągnął ostateczne rozmiary. Zacząłem traktować go nie jak obiekt, lecz jak towarzysza. Niestety zdarzył się mały wypadek. Obiekt 814 odnalazł celę 804. Nim zdążyłem odpowiednio zareagować zlikwidował znajdującego się tam osobnika. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wiedział, iż posiadał on w sobie smoczą krew. Podobno czuł to a zabijając go stwierdził, że zwiększy swoją moc. Nie potrafił przeprowadzić odpowiedniego rytuału pozwalającego na całkowite odpieczętowanie swojej mocy.
Jako, że nie wykazuje na razie zainteresowania pogłębianiem swojej wiedzy mam jeszcze czas, aby ukryć najcenniejsze księgi. Wszystkie informacje zakoduje w golenie, który będzie najlepszym strażnikiem moich tajemnic.”
                                                                        20 Ahr, rok 21
         „Se’slash zmienil się od momentu, kiedy zabił obiekt 804. Nieobecne do tej pory kościane wyrostki wyrosły zarówno na głowie, jak i na plecach. Rozpoczęło się wyrastanie skrzydeł. Jest to oznaka pogłębiającej się mocy osobnika 814.
Jak stwierdził jego natura pchnęła go do zlikwidowania 804-ki. Przejawem smoczej natury jest poszukiwanie na zwiększenie swojej wiedzy, umiejętności i siły. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób się to odbywa, ale Se’slash określił to mianem wchłaniania duszy.”
21 Ahr, rok 21
       „Musiałem zamknąć obiekt 814. Zaczął wymykać się spod kontroli. Nieustannie szukał innych smokokrwistych. Przypuszczalnie krew działa na niego, jak na narkotyk..”
22 Ahr, rok 21
      „Se’slash popełnił niewybaczalny błąd… Zaatakował mnie. Niestety przypłacił to życiem. Ogólny cel został osiągnięty. Muszę jednak dopracować metody kontroli nad moimi okazami…”
Ragros przerwał wysłuchiwanie notatek maga i skupił swoją uwagę na golemie.
„Gdzie są ukryte księgi? Odnajdź je.”
        Maszyna odwróciła się i weszła do wnęki, gdzie spoczywała przez długi czas. Stojąc przed zwyczajną ścianą wbiła dłonie w kamień. Wewnętrzny system począł przesuwać ją w określonej kolejności i szybkości. Po raz kolejny sekretów czarownika broniła nie wysublimowana i potężna magia, lecz niezwykle precyzyjnie skonstruowane mechanizmy.
Oczekiwanie zakończyło głośne kliknięcie otwierającej się ostatniej zapadki. Nieociosane pomieszczenie zostało zastawione dwoma szafkami  wypełnionymi księgami. Smok dokładnie przeszukał wszystkie tomy i znalazł kilka wielce go interesujących.
Otworzył jedna z nich. Wertując kartki natrafił na opis  rytuału odpieczętowującego moc. Jego oczy zabłysły w przytłumionym świetle.

Rozdział 10
            Ragos stał w przygotowanym kręgu. Jego ciało zdobiły magiczne symbole. Pieczęcie wyrysował na dłoniach, piersi i bokach. Jeszcze raz przejrzał w pamięci wszystkie receptury i opisy potrzebnych składników. Rozciął skórę w miejscach, gdzie znajdowały się pieczęcie.
   „Serg arogh herg Irce seh”
           Wyciekająca z ran krew wniknęła w magiczne symbole na ciele smoka.
   „Sahr ergh ref ihros serak grask ahg
Grah avog set irgo savis havos grax
Sarogh verg frahe grah ergio hareth
Greng seris trekos drav czeht grag
Grathos torl serg grahe dragos”
           Gdy smok zakończył zaśpiew wszystkie symbole zabłysły. Ciałem Ragrosa wstrząsnął potężny spazm. Fale otępiającego bólu poczęły napływać strumieniami niemal pozbawiając go świadomości. Całą głowę zaczęły pokrywać rogi i wyrostki. Te które były do tej pory powiększyły się. Na gładkiej łusce pojawiły się zgrubienia. Barki i ramiona pokryły zgrubiałe łuski przypominające pancerz, kark zakryły rogowe tarcze. Całe ciało pokryły rogowe tarcze i kostne płyty. Skrzydła nabrały siły. Spiczasto zakończony ogon pokryły kolczaste narośla zakończone żadlasta kosą. Łuski Ragrosa z matowych stały się jednolicie czarne. Barwa była niezwykle intensywna. Zdawały się wyłapywać padające na nie światło. Błoniasty kołnierz przybrał czerwono żółty kolor. Oczy natomiast stały się jeszcze bardziej intensywne, niczym sadzawki szmaragdowej mocy.
           Ból stawał sie coraz mocniejszy. Nieprzerwany strumień cierpienia uderzał w smoka pozbawiając go sił. Czarnołuski zdał sobie sprawę, że nie zdoła wygrać. Przestał walczyć i zapadł w nieświadomość.
***
           Ragros wreszcie się ocknął. Natychmiast zdał sobie sprawę, że nie znajduje się w sali zaklęć piramidy. Roztaczający się przed nim widok zapierał dech w piersi. Rozłożyste gałęzie obciążone licznymi owocami i liśćmi fantastycznych kształtów niemal całkowicie przysłaniały runo. Las rozciągał się w nieskończoność. Niezależnie w którą stronę spojrzał ciągnął się ocean zieleni. Na horyzoncie majaczyły szczyty potężnego łańcucha górskiego. Dopiero w tym momencie
            Ragros uświadomił sobie, że znajduje się w powietrzu. Rozejrzał się.
Spróbował podnieść do oczu rękę, lecz jej nie było. Nie wiedział jak, ani dlaczego został pozbawiony ciała. Unosił się jako duch będący jedynie jaźnią. Nagle usłyszał przeraźliwie głośny ryk.
Nigdy wcześniej nie słyszał czegoś takiego. Głos dochodził z
majaczących w oddali gór.
Pomyślał, że powinien to sprawdzić. Nie wiedział tylko w jaki sposób ma się tam dostać, skoro jest tylko zjawą. Spróbował wyobrazić sobie dokładny obraz gór.
            Wysokie, strzeliste szczyty, pokryte całunem śniegu granie. Nim zdołał się zorientować, co się dzieje pojawił się nad ogromną doliną odgrodzoną ze wszystkich stron górskimi szczytami. Nad
terenem górowało sześć samotnych grani piętrzących się zbyt
regularnie. Identyczna wysokość. Te same odległości między szczytami.
           To nie mógł być przypadek. Na wysokości tysiąca metrów szczyty były wydrążone. Olbrzymie wejścia do jaskiń zostały odpowiednio ukształtowane. Monumenty i cokoły z czarnego kamienia zdobiły wejścia do górskich kompleksów. Każdy ze szczytów posiadał szeroką, wydłużona półkę skalną. Ragros zastanawiał się przez chwilę, co zamieszkuje to miejsce.
           Nagle z jednego z wejść wyłonił się przeogromny, platynowy smok. Jego łuski miały tak intensywny kolor, że przypominały drugie słońce. Głowę pokrywały małe guzy i coś, co przypominało włosy. Koniec pyska tuż pod nozdrzami wiły się długie, wijące się wąsy. Jego oczy o dziwo były całkowicie czarne. Wielki jaszczur usadowił się na półce, której funkcja w jednej chwilę stała się dla Ragrosa jasna. Jakiś czas później z podobnych tuneli poczęły się wyłaniać kolejne wielkie smoki. Pojawiło się ich sześć. Tyle ile przekształconych szczytów. Srebrny, Błękitny, Biały, Czerwony oraz dwa platynowe. Patrząc na ostatniego Ragros poczuł dziwne mrowienie w głębi świadomości. W tym samym momencie wielki jaszczur spojrzał w jego stronę.           
            Patrzył tak przez chwilę, po czym odwrócił głowę. Wszystkie smoki usadowiły się na rogach doliny. Dopiero teraz Ragros dostrzegł rozpływającą się zasłonę niewidzialności. Zagłębienie wypełniały kamienne kolumny pokryte nieznanym mu językiem. Kamienne płyty układały się w kształt koła.       
            Wewnątrz stał jeszcze jeden jaszczur, a raczej samica. Jej łuski mieniły się kolorami słońca. Po raz kolejny jego zmysły go zawodziły,
jako, że nie spostrzegł od razu więzów pętających łapy oraz szyję samicy. Również dwa wolne smoki były platynowe.
- Nadszedł czas, aby rozważyć, co zrobić z naszą siostrą -
zaczął ten który miał wąsy.
   - Wolnego bracie. Nazywasz tą sukę "siostrą"? To ten pomiot jest problemem     - warknął drugi platynowy.
   - Masz rację. Ona musi być osądzona - dodał Biały, a stojący nieco z boku Czerwony przytaknął skinieniem łba.
   - Będzie osądzona, ale sprawiedliwie. Tak jak uczyli nas Ojcowie.
   - Jaki jest wyrok za zdradzenie własnej rasy? - zapytał ze złością platynowy o parze długich rogów, wygiętych w tył na kształt litery S.
   - Nasza siostra uda się na banicję...
          Ragros zrozumiał czego jest świadkiem. Przed nim rozgrywał się nad Tiamat. Pozostałe jaszczury to Arcysmoki, a ten, który domaga się najsurowszej kary jest jego ojciec. Demonolog posługując się jego krwią odczytał te wspomnienia, gdy czarnołuski do niego dotarł. Jako, że w żyłach Ragrosa płynęła najczystsza krew Tharthorotha. Zachowała ona w
sobie piętno tamtych dni. Jego rozmyślania przerwał mrożący krew w żyłach ryk wściekłości.
   - Nie! Jedyną karą za taką zbrodnię, za zbrodnię zdrady jest śmierć!
   - Wiesz dobrze, że nie tak zostaliśmy pouczeni. Nie możemy wydawać wyroku pozbawiającego jakąkolwiek istotę iskry życia - odparł Srebrny.
   - Czy zapomnieliście, czego się dopuściła? - zapytał Czerwony po raz pierwszy w aktywny sposób włączając się do dyskusji. Ragros ledwie mógł wytrzymać, aby śledzić przebieg wydarzeń. Moc emanująca z tych potężnych istot, jak i sam ich głos były tak przytłaczające, że jego umysł krzyczał z bólu.
    - Próbowała uwolnić mordercę naszych Ojców. Przez jej knowania zginęło zbyt wiele naszych dzieci! Czy pragnienie zniszczenia własnej rasy nie jest wystarczającym powodem do jej unicestwienia?! – ryczał Czerwony.
Na oczach Ragrosa rodził się rozłam na dwie zwalczające się w przyszłości frakcje.
       Kłótnie przerwał histeryczny chichot. To oskarżona po raz pierwszy przemówiła.
   - Jesteście tacy żałośni - jej głos brzmiał jak mieszanina kilku nieustannie przeplatających się głosów.
   - Nie potraficie podjąć żadnej śmiałej decyzji. Gdy patrzyłam, jak nasza rasa poniża się i zabiega o względy innych podgatunków czułam nie tylko odrazę, ale też smutek. Najdoskonalsze z żyjących istot. Ucieleśnienie perfekcji upadlając się całkowicie straciły mój szacunek. Tak! Chciałam dostać się do więzienia Nieprzyjaciela. Wiem, że byłam na tyle potężna, aby wchłonąć jego moc. Zaczęłabym wszystko od nowa! Pragnęłam ukształtować ten świat dla naszej wygody. Naszym prawem jest rządzić pozostałymi podrasami! Czyż nie zapanowałaby wtedy idealna harmonia?
   - Zamilcz suko! - każde twoje słowo pogrąża cię jeszcze bardziej - ryknął przyszły Czarny. - Ja i moi dwaj bracia nie mamy wątpliwości, że powinnaś sczeznąć! - ze złością rzucił się na więźnia.
To, co wydarzyło się później było nie do opisania. Nie dałoby się ubrać w słowa walki sześciu najpotężniejszych istot, jakie zrodził świat.
            W ferworze bitwy zostały nadwyrężone kolumny więzienia Tiamat. Smoczyca wykorzystała nadarzającą się okazie i zerwała osłabione pęta. Kiedy tylko samica odzyskała wolność spory natychmiast ucichły. Rozgorzała nowa bitwa, której rozmiarów i ogromu zniszczeń świat nigdy później nie widział. Po kolosalnych zmaganiach Tiamat została ponownie spętana. Ragros nie wiedział, czy walka trwała dni, miesiące, czy lata. Najpoważniej ranni zostali Złoty i Czarny. Jako, że jego ojciec na początku potyczki ruszył rozprawić się ze zdradziecką smoczycą.
Niestety przeszkodził mu jego bliźniak. Wystarczyłoby jedno draśnięcie  pazurów Platynowego, aby Tiamat przestała być groźna. Płynęła w nich bowiem tak potwornie silna trucizna, że żadne stworzenie istniejące na świecie nie przeżyło by dnia. Z tego miał sie w przyszłości wziąć jego przydomek. Tharthoroth Trujący Pazur ojciec obserwującego wszystko Ragrosa. Poprzez interwencję Platynowego obaj wystawili się na bezpośredni atak Tiamat. Coś dziwnego stało się bezpośrednio po walce. Łuski obu braci poczęły się zmieniać. Jedne przybrały kolor złota, drugie bezgranicznej czerni. Tak narodzili się Złoty i Czarny. Dwóch najbliższych braci, a zarazem najgorszych wrogów.
   - Decyzja zapadła! Tiamat za swoje zbrodnie zostajesz wygnana na kraniec wszechrzeczy i przykuta do granicy Nicości. Ponadto pozbawiam cie własnego koloru! Nie masz już prawa nosić własnej barwy. A teraz się wynoś!
Przed smoczycą ukazało się rozdarcie w szczelinie rzeczywistości. Wypełzły z niej na wpół materialne, mackowate twory, które poczęły uwijać się wokół olbrzymiego ciała więźnia. Gdy tylko więzy puściły wypustki wciągnęły swoją ofiarę wpychając wyrywającą się Tiamat do pustki. Ostatnie słowa jakie usłyszeli brzmiały.
   - Powinniście mnie zgładzić głupcy! Wasza śmierć wkrótce nadejdzie i będę nią jaaa...
Nagle wszystko ucichło. Portal został ponownie zamknięty, a wycieńczone smoki wróciły do swoich siedzib.
            W momencie, gdy wszystkie jaszczury się ukryły Ragros poczuł mocne szarpnięcie świadomości. Zaczął przemierzać ogromne odległości poprzez czas i przestrzeń. W jednej chwili całkowicie stracił władzę nad świadomością i zapadł w błogą niepamięć.

***
   - Ogrze wiesz co się dzieje z wodzem? – zapytał Ghar’ruk.
   - Nie twoja to rzecz – odparł Złe Oko – Nie pytać się bo w ryj – dodał Grzmot
   - Mnie nie interesują sprawy, które zaprzątają głowę smoka, ale reszta zaczyna się zastanawiać, co my tu robimy kolejny dzień.
   - Nie atakować nas. Żarcie być. Czego chcieć?
   - Grog i Sevris przeszukali niemal całe miasto poza systemem starych tuneli, do których nie schodzili. Ścieżki przez terytorium trolli najwidoczniej zna tylko wódz – drakodianin zrezygnowany machnął ręka, po czym odszedł nie doczekawszy się odpowiedzi.
***
             Ragros ocknął się i natychmiast rozejrzał po otoczeniu. Znajdował się w tym samym pokoju, co wcześniej. Pod nogami miał wyblakły krąg mocy. Jego ciało nie posiadało już wyrysowanych pieczęci. Czuł też, że się zmienił. Było to uczucie, jakby zrzucił starą, zbyt małą skórę.
Spojrzał w stronę stojącego nieopodal golema, który był jedynym świadkiem jego przemiany.
             Oczyszczając umysł z resztek otępienia wydał rozkaz
   „Strzeż tego miejsca. Nikt poza mną nie ma prawa tu wejść!”
Konstrukt chwilę stał w bezruchu, po czym usadowił się w luce skalnej, gdzie czarno łuski go znalazł. Zabrawszy pozostałe interesujące go księgi opuścił budynek.
             Kiedy stanął na zarośniętym dziedzińcu zauważył, że jego podwładni nadal na niego czekają. W jego stronę zmierzał były paladyn. Człowiek nie dał po sobie poznać, iż zauważył zmiany jakie zaszły w czarnołuskim. Zdradzało to jednaj jego oczy.
   - Wodzu rozejrzeliśmy się po okolicy. Poza zaryglowanymi tunelami nie ma tu nic interesującego, a ogr twierdzi, że nie wyczuwa żadnych przejawów magii.
   - Zbierz wszystkich. Jak tylko zwiniecie obóz ruszamy – odparł smok.
Opętany pochylił głowę i odszedł.
Ragros zauważył, że człowiek zachowywał się inaczej niż podczas ich ostatniej rozmowy. Wydawało się, że był przygnieciony samą obecnością czarnołuskiego, co niezmiernie go cieszyło.
Spojrzał na tych, którzy do tej pory nie zdechli, albo nie uciekli. Smok nie chciał myśleć, w co się wpakuje przez tą bandę dziwaków.
***
          Zostawili ruiny miasta za sobą. Ragros nieustannie poganiał grupę i z dnia na dzień zwiększał tempo. Uważał, że musza opuścić terytorium trolli w przeciągu trzech dni. Nie pytali czarnołuskiego dlaczego tak bardzo się śpieszy, zwłaszcza, że przesiedzieli cztery dni wśród szczątków jakiejś metropolii.
           Złe Oko podejrzewał, że pulsacje uruchomionej rezydencji maga mogą przyciągnąć do nich mieszkańców tych ziem. Wiedział też, iż w większej liczbie byliby nie do zniszczenia. Obie głowy ogra, każda na swój sposób zastanawiała się, co doprowadziło do takiej zmiany Ragrosa. Wydawał sie o kilkaset lat starszy i o wiele potężniejszy, choć nie widzieli go tylko kilka dni.
   „Nikt nie jest w stanie przez kilkanaście godzin w takim stopniu zwiększyć swojej mocy. Coś dziwnego się tam wydarzyło. „ – myślał Złe Oko.
Zatrzymali się drugiego dnia o zmroku. Nawet najwytrwalsi byli zmęczeni. Grzmot domagał się żarcia i miejsca do spania. Gdy rozkładali obóz elf popatrzył na czarnołuskiego. Jemu samemu nie robiło różnicy, w jakim tempie się przemieszczają, jako, że przywykł do przemierzania rozdroży. Jedyne, co dostrzegł w blasku ostatnich promieni słońca to błyszczące złowrogo oczy Ragrosa.
***
          Sevris otworzył oczy wytracając się z letargu.
   - Na drzewie naprzeciwko ciebie… - rozległ się szept smoka
         Wielki cień siedzący obok niego przysłaniał częściowo blask gwiazd.
Elf spojrzał przed siebie. Jego oczy zwęziły się niemal do szparek, kiedy wpatrywał się miedzy czarne gałęzie. Wypatrzył lekkie falowanie liści, choć noc była bezwietrzna. Skupił się jeszcze bardziej i wtedy wydawało mu się, że spostrzegł jakby poruszenie powietrza.
   - Tam coś jest. A raczej wydaje mi się, że jest – odparł elf.
   - Śledzi nas od momentu, kiedy weszliśmy na terytorium trolli. To coś zabiło jednego z naszych. Najwidoczniej bardzo go ciekawimy. Być może urządzi na nas polowanie. Kilka razy próbowałem to złapać, ale jest zbyt inteligentne, aby dać się złapać  w prostą pułapkę.
   - Nie możemy zostawić go żywego – szepnął elf.
   - Jak do tej pory odważył się zaatakować tylko raz. Muszę go sprowokować do działania, inaczej nigdy nie posmakuje prezentu, jaki mu przygotowałem. Na razie nie będzie atakować. Wybiera najsłabszy cel w grupie. Atakuje, kiedy ten odłączy się od reszty. Mamy wiec jeszcze trochę czasu… - po tych słowach czarno łuski wstał i odszedł.
        Elf przez chwile wpatrywał się w noc, po czym pokręcił ze złością głową. Już miał ponownie zapaść w letarg, gdy poczuł ukłucie bólu i przyspieszenie bicia własnego serca. Oczy zakryła mu mgła, a ciałem wstrząsnął dreszcz. Sevris wiedział, co się dzieje. Szybko zerwał się na nogi i pomknął w mrok.
***
             Pod koniec następnego dnia ogr zatrzymał grupę oświadczając:
   - Wódz uważa, ze opuściliśmy wrogie terytorium. Postanowił tym razem sam rozejrzeć się w okolicy. Złe Oko i Grzmot przyglądali się reakcjom  pozostałych. Większość starała się tego nie pokazywać, ale widać było na ich twarzach uczucie ulgi. Było ich pięciu, jako, że nikt nie zauważył nocnego zniknięcia elfa, który stał teraz na samym końcu opierając się o pień. Nikt nie widział wyrazu jego twarzy opuszczonej na pierś.
Nagły odgłos wyrwał wszystkich z rozmyślań. Smok pojawił się niespodziewanie. W ręku trzymał dziwnie wyglądającą włócznie. Poskręcane ostrze nie zostało wykonane z metalu, lecz z jakiegoś innego materiału. Drzewce przypominały kość, choć nią nie były. Małe płytki miedzi przywiązane były do broni długimi sznurami.
   - To broń stworzenia, które nas obserwuje – Ragros mówił wystarczająco głośno, aby wszyscy go słyszeli. Od tej pory wart będziecie pełnić dwójkami. Czeka nas jeszcze kilka tygodni drogi.
Ragros popatrzył, jak jego mały oddział patrzy po sobie. Wiedział, że zasiał ziarno niepewności. Ktokolwiek chciałby uciec, zdradzić, lub po prostu odejść wiedział, iż znajduje się na nieznanym terytorium mając za plecami tajemniczego myśliwego. Używając tej niewypowiedzianej groźby smok zmusił resztę do podążania za nim. Przesłanie było proste.
„Idziecie ze mną. Tylko ja znam bezpieczną drogę. Bez mojej pomocy zginiecie. Wybór należy do was.”
   - Rozbijemy obóz na tamtym wzgórzu – wskazał kierunek ręką. Widząc twarze przechodzących obok podwładnych wiedział, że ma ich w garści.
       Wzniesienie nie było wysokie. Sięgało czubków średnich drzew. Znajdował się tam stos kamieni przypominających podstawę jakiegoś budynku. Rozłożyli się w cieniu kamiennych płyt.
          Czarnołuski zabronił rozpalać ognia, gdyż byli tu zbyt odsłonięci. Chociaż wzniesienie doskonale nadawało się do obrony smok postanowił pozostać jeszcze tej nocy w ukryciu. Korzystając z jednej z ksiąg stworzył zaklęcie żywego mroku, które oplotło obóz.
             Ragros podejrzewał, iż osłona rozwieje się po upływie klepsydry lub dwóch, jako, że nie znał dokładnie tajników magii z jakiej się wywodziła. Nie chodziło jednak o powstrzymanie wścibskich oczu, ale o grę psychologiczną.
Smok chciał pokazać tym, którzy ich obserwowali swoje umiejętności. Nie mogą go bezkarnie szpiegować. Wiedział jak temu zaradzić, lecz z sobie tylko znanych powodów nie odciął ich całkowicie od potencjalnych ofiar.
Gdy mgła zgęstniała czarno łuski oparł się o jeden ze zmurszałych bloków skalnych, zamknął oczy i czekał na ruch przeciwnika.
Po jakimś czasie ostrożnie podszedł do niego dwugłowy ogr.
   „Jak coś tak pokracznego może się poruszać nie czyniąc zbędnego hałasu” – pomyślał
   - Wodzu nie chcę się spierać z twoimi decyzjami, ale ta osłona nie ochroni nas zbyt długo – zaczął Złe Oko. Jego druga głowa patrzyła gdzieś w mrok dłubiąc w pożółkłych zębach kawałkiem kości.
   - Wiem o tym ogrze. To nie ma nas osłonić, ale sprowokować idących za nami do działania. Jeśli stwierdzą, ze o nich wiemy będą chcieli nas upolować jeszcze dzisiejszej nocy.
   - Jak mamy ich pokonać, skoro nawet nie jesteśmy w stanie ich zobaczyć? - zapytała ogrza głowa.
   - Zostaw mnie samego. Później cię wezwę.
Ogr posłusznie się oddalił. Smok zdał sobie sprawę, że nie zdołają pokonać przeciwnika, jeśli tylko on będzie w stanie ich zobaczyć.
Otworzył jedną z ksiąg i zaczął ją wertować bez wyraźnego celu. Kiedy już miał ją odłożyć jego uwagę przykuła receptura na jednej z ostatnich stron. Według tych notatek "proszek widzenia" umożliwia dostrzeżenie niewidzialnych lub zamaskowanych istot.
    "Tylko jak obsypać proszkiem coś, czego nie widać?" - zastanawiał się czarnołuski.
   "Chyba, że... Jeśli to coś jest żywą istotą, to nie może pozostawać niewidoczne przez cały czas... Wymaga to pewnie  utrzymania koncentracji... A gdyby tak..."
            Uśmiech Ragrosa był równie paskudny, jak piekielnego czarta. Dokładnie studiując recepturę jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, gdy zorientował się, że posiada wszystkie potrzebne składniki. Brakowało mu tylko jednego. Łzy Ardetha powinny być rozpuszczone. Niestety kryształy te były niesłychanie twarde i potrzeba było specyficznego rozpuszczalnika...
Wściekły splunął na ziemię. Trawa spaliła się, a piasek począł bulgotać pod wpływem kwasowej śliny. Widząc to czarnołuski włożył jeden z mniejszych odłamków kryształu w bulgoczącą maź. Przez kilka chwil nic się nie działo, po czym łza poczęła powoli się rozpuszczać. Ragros tak rzadko używał tej zdolności, że niemal zapomniał, że tatuś obdarzył go kwasową śliną.  Wysypał resztę klejnotów na ziemię i splunął strumieniem kwasu.
              Czekając, aż Łzy Ardetha rozpuszczą się przygotował i wymieszał resztę składników. Kiedy wsypał przygotowaną mieszankę do rozpuszczonych kryształów w powietrzu uniósł się intensywny zapach ozonu. Czarnołuski wymieszał wszystko pazurem wiedząc, że jego ciało jest odporne na działanie kwasu. Oczekiwanie na związanie się składników było nieznośne. Gdy wreszcie reakcja się zakończyła smok dotknął palcem sporego stosu proszku.  Odrobina, jaka przywarła do skóry połyskiwała w ciemności. Czarnołuski uśmiechnął się do siebie, po czym zaczął przesypywać proszek do przygotowanej wcześniej sakwy. Skończywszy dał znać ogrowi, aby do niego podszedł.
   - Ten pył umożliwi wam zauważenie napastników. - mówiąc to rzucił pod nogi ogra worek z pyłem - Gdy zaatakują użyjesz swojej magii, aby wywołać najjaśniejszy błysk, jaki jesteś w stanie wytworzyć. Oślepi to naszych gości na kilka chwil. Oszołomieni staną się na krótki czas widzialni. W momencie, kiedy się pokażą macie obsypać ich tym proszkiem. Liczę, że niej będzie to zbyt trudne? - zapytał smok.
   - Być jak Wielki Szef kazać - odparł Grzmot.
Wszyscy zostali poinformowani, co robić i teraz starali się zachowywać jak najnormalniej.
***
             Sevris podkradł się do obozu. Zmrużył oczy, aby w dogasających promieniach słońca rozejrzeć się, czy nie ma już rozstawionych wart. Już miał ruszyć, gdy poczuł szarpniecie i nagle stracił oddech. Ragros wyrósł przed nim niczym góra. Zaciskające się na jego gardle pazury wyciskały powietrze z płuc.
   - Myślałeś, że nie wiem o twoich spacerkach przy pełni księżyca? Sądziłeś, że jestem na tyle głupi, żeby wam ufać? Nie obchodzi mnie twoja żałosna klątwa, choroba, czy jak to tam nazywasz. Masz być posłuszny. Skończysz z tą samowolką, albo pożegnasz się ze swoją śliczną buźką. Nie mam zamiaru w czasie walki oglądać się na własne plecy. Jasne?!
Sevris nie mogąc odpowiedzieć pokiwał głową. Uścisk lekko zelżał, po czym całkowicie ustąpił.
    - Zapamiętaj moje słowa, jeśli nie chcesz mieć we mnie wroga. Szykuj się. Niedługo zacznie się przedstawienie.
***
         Smok spojrzał w niebo. Została mu jakaś godzina na przygotowania.
Zaczął się zastanawiać, czy pomimo całej zdobytej do tej pory wiedzy i siły będzie w stanie rywalizować o wpływy z tymi, którzy całe swoje życie poświęcili na snucie pajęczyny intryg.
Przypuszczał, że zdoła dotrzeć do Miasta Świątyń, ale dopiero wtedy zacznie się prawdziwa rywalizacja. Odkrycie przełożonego Ssabliha może być trudniejsze niż się z pozoru wydaje, zważywszy, że będzie miał przeciwko sobie całe miasto. Ragros zastanawiał się też, czy dobrym wyjściem byłoby stworzenie sobie sług używając własnej krwi.
Z rozmyślań wyrwała go nagła, absolutna cisza. Obóz zamarł, jakby w oczekiwaniu na nadciągający szturm,. Czarnołuski wstał i ruszył w stronę obozowiska. Nadszedł czas, aby przygotować się do konfrontacji.
***
    Dobiegała północ. Wszyscy wydawali się podenerwowani za wyjątkiem stojącego na uboczu smoka i dwugłowego ogra.
- Oni tu są – wyszeptał człowiek.
Jego zniekształcona twarz wyglądała jeszcze dziwaczniej niż zwykle pulsując niczym bijące serce. Ragros podszedł do krawędzi światła rzucanego przez ogniska. Odwrócił na chwilę głowę i skinął ogrowi dając mu znak, że już czas. Wokół obozu wezbrała fala odgłosów nieznanego przeciwnika. Przypominało to dźwięki wydawane przez owady. Połączenie świstu ze stukotem rozbrzmiewało nieustannie w różnych punktach kręgu. Gdy smok podniósł miecz w górę wszyscy zerwali się z miejsc. Stanęli półokręgiem, plecami zwróceni do ognia.
               Runiczne ostrze przecięło powietrze rozchlapując fioletowawą krew. W tym samym czasie kostur ogra rozbłysnął olśniewającym blaskiem. Obrońcy natychmiast chwycili swoje worki ciskając ich zawartością. Część srebrnego proszku porwał wiatr, ale pozostała jego objętość pokryła ciała napastników uwidaczniając zarysy postaci. Nagły zgrzytliwy jęk rozdarł nocny spokój, gdy ostrze czarnołuskiego przebiło brzuch przeciwnika. Jak na ustalony sygnał pozostali rzucili się do walki. Dziwne to było starcie z wrogiem, którego ledwie było widać.
              Adrenalina zrobiła jednak swoje i przemogła zaskoczenie. Widać było, że napastnicy nie przywykli do bezpośrednich starć. Nim rozbłysk światła zniknął, proszek przywarł szczelnie do ciał łowców. Fosforyzująca substancja ujawniła sześć istot. Gdy wydawało się, że obrońcy zdobywają przewagę, po tym jak kolejny napastnik padł w ich uszy uderzył przenikliwy pisk.
***
              Od strony lasu zmierzało co najmniej dziesięć następnych istot. Na ich czele szedł ogromny osobnik. Nie wyglądał tak, jak atakujące do tej pory insekty. Potężne płyty chitynowego pancerza zakrywały całe jego ciało. Ręce zaopatrzone w zakrzywione szpony miały w sobie potworną siłę. Głowa pozbawiona wrażliwych czułków i dwóch par oczu przypominała bardziej wydłużony hełm niż głowę. Czoło zdobił duży róg, a żuwaczki były jeszcze większe niż u innych  owadopodobnych. Żyłkowane skrzydła zakryte były pokrywami. Jedynymi wrażliwymi częściami ciała były delikatne stawy łączące płyty naturalnego pancerza. Widać było, że stworzenie zdawało sobie z tego sprawę poruszając się w taki sposób, aby osłaniać wrażliwe punkty. Dodatkową ochronę stanowiły pasy utwardzonej skóry, którymi były owinięte.           
             Przywódca wydawał z siebie niskie klekoczące dźwięki najprawdopodobniej wydając swoim podwładnym rozkazy. Insekty rozdzieliły się i skoczyły w miejsca, gdzie sytuacja była najgorętsza. Ork i drakodianin walczyli  z pięcioma przeciwnikami jednocześnie. Na szczęście napastnicy nie atakowali wyjątkowo zaciekle obawiając się ciosu potężnym toporem jednego z oblężonych. Dwóch ich towarzyszy leżało martwych. Minotaur doskoczył do dowódcy zamachując się młotem bojowym. Reakcja insektoida była niesłychanie szybka. Pięść uderzyła na odlew w klatkę piersiową bykostwora. Siła uderzenia była tak olbrzymia, że włochate cielsko poderwało się z ziemi. Przelatując kilka metrów runęło na ziemię. Ragros usłyszał w myślach ciche, świszczące słowa.
   -"Obserwujemy was... Jesteście niebezpieczni... Zagrażacie bezpieczeństwu roju..."
            Jedyną odpowiedzią czarnołuskiego było pogardliwe parsknięcie. Niedbałym ruchem posłał miecz w stronę przeciwnika. Ostrze trafiło w pierś insektoida, lecz niegroźnie się odbiło. Następny atak był o wiele silniejszy lecz magiczna klinga jedynie zadrasnęła chitynowy pancerz na piersi przeciwnika.
Ragros uśmiechnął się do siebie, po czym wbił miecz w ziemię.
   - Widzę, że pogłoski o tym, że żołnierze Wesperitów mają pancerz zdolny zatrzymać każdą broń są prawdziwe. To, co posiłujemy się trochę? - zaproponował czarnołuski.
          Cios pięści uderzył w pysk smoka rzucając jego głową w tył. Nim insektoid zdążył cofnąć rękę również pięść smoka trafiła w głowę przeciwnika. Żuwaczki zaklekotały od siły ciosu. Zaraz za pierwszym poszybował kolejny cios. Tym razem fala bólu uderzyła w brzuch humanoidalnego owada. W odpowiedzi zaatakował szponami. Smocze łuski zablokowały cios, tak samo jak chitynowa osłona stwora. Walka dwóch kolosów trwała dalej, podczas, gdy  Złe Oko używając  swojej magii pomógł pozostałym pokonać niemal wszystkich przeciwników.  Insektoid widząc rozwój wydarzeń zdecydował się zakończyć przedłużającą się walkę. Ze zgrubienia w pancerzu tuż nad dłonią humanoida wysunęło się ostrze. Dziwnie połyskujące żądło było z pewnością pokryte jakiegoś rodzaju trucizną. Wesperit skoczył do przodu atakując potężnymi żuwaczkami. Czarnołuski odchylił się w tył, by uniknąć trafienia. W tym momencie uderzyło żądło. 
             Zaopatrzona w nie ręka pomknęła przed siebie niczym bełt wystrzelony z kuszy. Ragros, gdy tylko zobaczył ostrze wiedział, że jego przeciwnik spróbuje zmusić go do odsłonięcia się chociaż na chwilę. Uchylając się przed rozcięciem przez żuwaczki zmienił ustawienie nóg, by móc podnieść się do pionu w dowolnym momencie.  W chwili, gdy ręka zakończona ostrzem miała trafić w cel pojawił się przed nią stojący na równych nogach czarnołuski. Silne dłonie chwyciły rękę przeciwnika wykręcając ją pod takim kontem, aby uniemożliwić zadawanie ciosów drugą ręką.
   - To w taki sposób załatwiacie niewygodne dla was pojedynki? Niezbyt to uczciwe - zakpił Ragros. Spomiędzy zębów począł unosić zielonkawy opar. Z każdą chwilą dym gęstniał, by wreszcie zakryć niemal cały pysk czarnołuskiego. Strumień żrącego kwasu trafił przeciwnika w bark i częściowo w klatkę piersiową. To, czego nie potrafiła najlepsza broń kwas uczynił w przeciągu kilku chwil. Rozprzestrzeniający sie obszar rozpuszczających się tkanek spowodował niewyobrażalny ból. Wesperit wydał z siebie piskliwy ryk. Konwulsyjnymi ruchami uwolnił się z uścisku smoka. Zrobił chwiejny krok. Po nim kolejny. Gdy Ragros miał ruszyć, aby dobić przeciwnika całe wzgórze otoczyła zasłona nieprzeniknionej ciemności, w której nawet smok nic nie widział. Kilka chwil później z wolna poczęła powracać normalna ciemność nocy.

Rozdział 11

              Świt przywitał ich kilka godzin po bitwie. Zrobiło się na tyle widmo, że można było przyjrzeć się pozostałościom po napastnikach. Niestety znaleźli tylko broń. Włócznie wyglądające tak, jak ta, którą niedawno pokazał im czarnołuski. Nic poza tym. Ani jednego ciała... Nie mogli też wrócić po poległych. Ragros polecił złożyć obóz, po czym ruszyli na południe. W miarę, jak zbliżali się do majaczących na horyzoncie gór teren coraz bardziej się wznosił. Podczas marszu grupa rozmawiała między sobą.
   - Zaszlachtowałem co najmniej jednego. Nie mógł się rozpłynąć w powietrzu - zaczął minotaur.
   - Może zabrali ciała? - dywagował ork.
   - Nie mogli zabrać trupów skoro uciekali - stwierdził Sevris
   - To, co się stało? Robaki je zjadły? - zaszydził Garius.
   - Zamknijcie gęby! Użyli magii - oświadczył Złe Oko - dziwnej, nieznanej mi magii. Wyczułem ją w momencie, kiedy ostatni z tych śmiesznych pokrak uciekło.
   - Gadasz od rzeczy ogrze - rzucił Minotaur
   - Oko zawsze gadać dobrze! - dla podkreślenia swoich słów Grzmot uderzył maczugą rozbijając mijane młode drzewo.
Między kłócącymi pojawił się drakodianin. Jego niebieskie łuski kontrastowały ze wszechobecną zielenią.
   - Wódz cię wzywa - zwrócił się do Groga - Natychmiast!
Ork prychnął pogardliwie, ale się oddalił.
   - Lepiej nie denerwujcie Serha głupimi waśniami. Przyglądał się wam i jeśli potrafię cokolwiek wyczytać z jego zachowania, to niezbyt mu się to podobało.
        Obie ogrze głowy popatrzyły twardo na łuskowatego towarzysza, po czym dołączył do pozostałych. Czarnołuski wysłał tropiciela na zwiad, choć wiedział, jaki będzie jego rezultat. Poprowadził grupę dalej na południe i gdy minęła kolejna klepsydra marszu skręcił mocno na zachód w stronę najgłębszej części puszczy.  Drzewa były tu tak potężne i rozłożyste, że pod ich konarami panował niemal całkowity mrok.
   - To najstarsza część Ugoth. Powstała jako pierwsza podczas tworzenia świata - wyszeptał Sevris. Pomimo tego, że odwrócił się od swoich pobratymców, ich wiary i przekonań nadal pozostawał elfem. Cieszył go widok nieokiełznanej natury. Dzikiej i nieobliczalnej, jak on sam.
   - Tak. Tu narodzili się drakodianie lud mojej matki - odparł Ragros. Niedaleko stąd jest wejście do tunelu. Należy do podziemnego systemu przejść zbudowanych przez plemię Ragha. Zejdziemy pod ziemię. W ten sposób zaoszczędzimy sporo czasu. Mam nadzieję, że wyjdziecie z stamtąd żywi. Choć podejrzewam, że nie wszystkim się to uda - mówiąc to nieznacznie się uśmiechnął.
        Kilka kilometrów dalej znaleźli wąską polane zagrodzoną pniami zwalonych drzew. Miejsce, gdzie stykały się ze sobą korzenie przypominało sklepione wejście do jakiejś prastarej świątyni. Ragros odwrócił się i spojrzał na swoją małą grupę dziwadeł.  Po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że lepiej by było, gdyby wyruszył sam. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Podążą za nim lub zginą. Nie czekało by ich nic lepszego w Sorgirre. Zejście ukształtowane przez nieznaną mu sztukę, wyglądało, jak zwyczajna nora. Stopnie porośnięte były fosforyzującym mchem reagującym na dotyk. Pozostawiało to błyszczące odciski stóp idealnie wskazujące kierunek w ciemności. Grupa schodziła przez ponad godzinę pozostawiając wysoko za sobą poblask słońca wpadającego przez otwarte przejście. Nikt nie widział, że łuk nat bramą się poruszył. Czarne pnącza zaczęły się splatać zamykając wejście do podziemi. Ragros sprowadził resztę na pierwszy poziom przedsionka olbrzymiej podziemnej twierdzy.
           Przyzwyczajone do mroków podziemi oczy smoka doskonale sprawdzały się w takich warunkach.
   - Wodzu wydaje mi się, że znajdujemy się w bocznym przedsionku podziemnej siedziby moich przodków. Choć niewiele pamiętam z tamtych czasów. Kompleksy ciągnął się tu kilometrami zagłębiając się coraz głębiej w trzewia ziemi. Ta siedziba otwiera się na bezmiar Głębi. Nie wiem, gdzie nas prowadzisz wodzu, ale długo nie ujrzymy słońca.
   - Nikt już stąd nie wyjdzie. Wejście zostało zablokowane, gdy tylko zeszliśmy niżej. Jedyna droga prowadzi w głąb kompleksu.
   - Jak dla mnie to pocieszająca wiadomość.  Nie zrezygnowałbym z możliwości zbadania choćby cząstki swojego dziedzictwa.
   - Rozłóżcie obóz. Na dziś koniec marszu.
Po tych słowach wtopił się w mrok, co nie było zbyt trudne zważywszy na kolor jego łusek.
***
           Obelisk ustawiony był na kamiennym wzniesieniu. Jego powierzchnia poznaczona była na wpół zatartymi płaskorzeźbami przedstawiającymi stworzenie świata. Ragros nie mógł rozróżnić poszczególnych fragmentów, ale zauważył dobrze zachowane symbole w górnej części monolitu. Smok przejechał palcami po wyżłobionych znakach. Coś mu mówiło, ze zna te symbole, choć nie był w stanie zrozumieć ich znaczenia, tak samo, jak wtedy, gdy szalony współwięzień rysował na piachu w celi.
   „W tym świetle i tak nic dokładnie nie zobaczę. Poświęciłbym trochę czasu na rozszyfrowanie tych symboli. Kiedy dotrę do Miasta Świątyń będę mógł bez przeszkód zająć się badaniami’ – pomyślał czarno łuski.
         Ruszył dalej przez ogromną jaskinie bacznie się rozglądając. Nie znał istot zamieszkujących głębiny ziemi i nie wiedział, czego się po nich spodziewać. Zbliżał się do dużej grupy stalagmitów, gdy odczuł dziwne wrażenie, że jest obserwowany. Powolnym ruchem sięgnął po miecz. Spoglądając po raz kolejny w stronę skał ujrzał błyszczące w ciemności żółte ślepia. Wężowe oczy zwęziły się spostrzegłszy czarnołuskiego.
   - No prosssszę nie sssssądziłem, że jakiśśśś ssssmoczy pomiot odważy się wejśśśść do tych tuneli – głos był niski i sykliwy. Przepełniała go nienawiść.
   - Smoczy pomiot? – zapytał Ragros – Kim jesteś? Jak śmiesz obrażać najstarsza z żyjących ras! – mówiąc to zrobił kilka kroków w stronę skał, z których dochodził ten dziwny głos.
         Z pomiędzy stalagmitów wypełzło coś wielkości dorosłego drakodianina. Zielonkawe zwoje długiego ogona owinęły się wokół ostatniej ze skał. Wężowe sploty stapiały się z humanoidalnym torsem. Łeb przypominał wężową głowę z niezwykle intensywnymi, pełnymi złośliwej inteligencji oczyma.
   - Ssssmoczy pomiot. Co tu robisssssz śśśśmieciu? – zaczął wężowaty
   - Takie wynaturzenia jak ty nie powinny w ogóle istnieć i nie mają prawa żyć – odparł Ragros głosem tak zimnym i ostrym, że mógłby nim ciąć skały.
Stwór zaśmiał się gardłowo.
   - Należę do Tialiray rasy zrodzonej by służyć Wielkiej Bogini. My jesteśmy prawdziwie szlachetnym gatunkiem.
- Bękarty Tiamat Smoczej Suki – smok splunął, a jego kwasowa ślina poczęła przeżerać się przez kamienne podłoże.
        Podczas wymiany zdań Ragros powoli podchodził do wężowej istoty. Dłoń ułożył, aby muc w każdej chwili wykonać szybkie, precyzyjne cięcie.
Im bliżej się znajdował, tym dostrzegał więcej szczegółów wyglądu swojego oponenta. Tialiaray był dobrze zbudowany, choć mniejszy i szczuplejszy od czarnołuskiego. Klatka piersiowa przechodziła bezpośrednio w długi masywny ogon. Gdy na nim stawał dorównywał wzrostem smokowi. Dwa pasy krzyżowały się na piersi. Połączone były symbolem Tiamat, czyli sierpowatą, pięcioramienną gwiazdą. Każde z ramion miało inny kolor, jako, że smoczyca została pozbawiona własnej barwy. Zakrzywione rękojeści mieczy wystawały znad barków, tak samo, jak łęczycko masywnego łuku. Łuskowate ciało zakrywała czerwono błękitna kapłańska szata.
          W momencie, kiedy Ragros miał zadać pierwszy cios wężowaty przemówił po raz ostatni.
   - Nasssze śśśćieżki zbiegnął ssssię jessszcze tylko raz. Nassstepne nasssze ssspotkanie będzie twoim ossstatnim. Tialiray otoczyły kłęby dymu. Gdy się rozmyły przeciwnika już nie było. W głowie czarnołuskiego rozległy się zanikające słowa.
   - Zwę sssię Tiamatos sssyn Tiamat. Zapamiętaj to imię, bo oznacza twoją śśśmierć.
Smok prychnął pogardliwie
   „Zdziwisz się. Gwarantuję ci to” – pomyślał.
***
           Grupa byłych gladiatorów przemierzała podziemia będące kiedyś częścią mieszkalną. Od czasu powrotu z krótkiego rekonesansu czarnołuski był bardziej milczący, niż zwykle. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest wściekły i każdy najmniejszy powód może być dobry, żeby pozbawił ich życia.
   - Jesteśmy w głównej sali piątego poziomu - odezwał się minotaur.
          Ragros spojrzał na niego uważnie. Gdyby miał ludzką twarz z pewnością zmarszczył by brwi.
   - Twoja rasa znana jest ze swoich zdolności. Potraficie zapamiętać plan każdego miejsca, do którego trafiliście, choć raz w życiu. Macie pamięć ejdetyczną.
   - Nie wiem, co to znaczy, ale skoro tak mówisz, to tak jest wodzu.
   - Znasz to miejsce najlepiej z nas. Dołączysz do mnie na czele. Siwowłosy minotaur skinął łbem, po czym przyspieszył, aby dogonić czarnołuskiego. Sala, przez którą szli była ogromna. Doskonale wykuta przez niezliczone pokolenia rzemieślników. Sufit unosił się kilkaset metrów nad głowami podróżników. W równych rzędach ciągnęły się zdobione kolumny zwieńczone dawno juz wygasłymi kryształami. Gładkie powierzchnie ścian połyskiwały lekko żyłami drogocennych kruszców. Twórcy tego miejsca uznali, ze ich naturalne piękno jest zbyt unikatowe, aby można je było zniszczyć. Dzieło natury upiększone narzędziami minotaurów.
   - W tym holu znajduje sie przejście do komnat królewskich. W Wielkiej Sali przyjmowano kiedyś poselstwa.
   - Czy ten kompleks posiadał jakiekolwiek fortyfikacje, czy tez służyły, jako tereny mieszkalne szlachty?
   - Z tego, co wiem wodzu to miejsce było kiedyś stolica moich pobratymców i przetrwała cztery najazdy. Nie wiem jednak, co ich szturmowało, ani w jaki sposób się bronili. Nie pamiętam, abym w odwiedzanych częściach kompleksu widział jakieś struktury obronne. Sądzę, że powinniśmy chociaż częściowo przywrócić światło. Znam najkrótszą drogę do wyjścia.   Zajmie nam to jednak sporo czasu, a nie wszyscy są w stanie skutecznie działać w mroku. Nawet, jeśli będziemy się przemieszczać w takim tempie, jak do tej pory, to i tak prędzej, czy później napotkamy na jakieś podziemne istoty. Jeśli będzie w stanie zapolować na nas w mroku, to przy świetle tym bardziej. Być może nam to pomoże. Niewiele podziemnych istot wytrzyma w jasnym blasku choćby parę chwil.
   - Potrafisz uruchomić  potrzebne nam systemy? - zapytał smok.
   - Ich konstrukcja nie zmieniła się od czasów moich przodków. Coś, co się dobrze sprawdza nie potrzebuje poprawek. Muszę tylko chwilę pomyśleć, gdzie jest komnata kontrolna - odparł Ragh. Bykostwór podrapał się w zamyśleniu po brodzie.
   - Już pamiętam. To niedaleko. Ceniliśmy sobie wygodę, oraz funkcjonalność. Komnata jest w trzecim korytarzu w prawej, północnej części hali.
Ragros udał się tam wraz z minotaurem pozostawiając resztę pod dowództwem Złego Oka. Nie przypuszczał, żeby mógł zaufać któremukolwiek z nich. Jeśli rzucą się na siebie tym lepiej. Nie przypuszczał, żeby mógł zaufać któremukolwiek z nich. Jeśli rzucą się na siebie tym lepiej. Wiedział, że Ghar'ruk jest bezwzględnie lojalny, tak jak i Ragh, choć nie miał pojęcia dlaczego.
           Dwugłowy ogr był zupełną zagadką. Skrajnie różne osobowości dzieliły jedno ciało. Prostacki i niezbyt bystry Grzmot i jego tajemnicze i przebiegłe alter ego. Przypuszczał, że ten dziwak podróżuje z nim z czystej ciekawości, choć smok nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż z tym ogrem jest coś nie tak.
Z rozmyślań wyrwał  go minotaur
   - Wodzu jesteśmy na miejscu.
Ragros zlustrował pomieszczenie wzrokiem.
Znajdowali się w niewielkiej komnacie zajętym niemal całkowicie przez dziwaczne urządzenia. Centaralne miejsce zajmowała sfera złożona z metalowych pierścieni. Podzielona była na kilkanaście segmentów.
Ragh dotknął jednej z wypukłości najprawdopodobniej służącej za uchwyt. Wnętrze sfery rozbłysło lekkim, niebieskawym światłem. Po chwili ukazał się w niej przestrzenny plan przyległych pomieszczeń. Bykostwór sięgnął wolną ręką po zagłębienia w ramie urządzenia wydobywając doskonale oszlifowany kryształ. Umieścił go w owalnym otworze na zewnętrznej konstrukcji sfery.           
         Diament zakołysał się, po czym ustabilizował swoją pozycję. Drugi kryształ minotaur umieścił w takim samym otworze po przeciwnej stronie. Poruszył tymi osobliwymi gałkami patrząc, jak świetlny obraz kompleksu zmienia się w zależności  od gestów Ragha.
   - Przywrócić światło tylko w Wielkiej Sali, czy również we wszystkich ocalałych pomieszczeniach?
   - Uruchom wszystkie, jakie zdołasz – odparł smok.
Minotaur kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Począł manipulować kryształami przerzucając obrazy poszczególnych pomieszczeń Po pewnym czasie przestał korzystać z obu diamentów i sięgnął po trzeci znacznie większy. Umieścił go w centralnym otworze sfery pozwalając, by dostosował się do obrotu kuli.
Mrok rozbłysnął na kilka chwil słabym światłem, po czym ponownie zgęstniał.
   - Za jakiś czas oświetlenie się ustabilizuje wodzu. Nie ma tu już nic do roboty. System jest całkowicie samodzielny póki  się nie uszkodzi, lub ktoś go nie wyłączy – odezwał się siwowłosy humanoid
Ragros skinął krótko głową. Po raz ostatni rzucił okiem na Obra pomieszczeń, po czym ruszył do pozostałych.
         Dwie potężne sylwetki opuściły salę kontrolną. W rozbłyskach uruchamiającego się światła dwoje podróżników nie zauważyło ciemnej sylwetki stojącej między filarami. Zielone oczy zadziwiająco podobne do oczu Ragrosa mrugnęły kilkakrotnie, po czym zgasły.
***
        Kilka godzin później grupa dalej przemierzała korytarze opuszczonej stolicy. Ragh prowadził ich w szybkim tempie i z niezachwianą pewnością. Rozświetlone sale przywoływały więcej wspomnień wzmacniając zdolność minotaura do odtwarzania obrazów z pamięci. Wszyscy maszerowali raźniej. Błyszczące kryształy dodawały im animuszu. Tylko Ragros rozglądał się uważnie lustrując każdy większy cień. Magiczne światło sprawiało, że wszystkie głębsze szczeliny, czy zagłębienia zakrywała kotara ciemności. Gdy mrok był wszechobecny zmysły smoka wystarczały mu, aby zlokalizować potencjalne zagrożenie. Teraz natomiast złudne bezpieczeństwo światła przytępiało jego uwagę.
***
          Dotarli do rozwidlenia dróg. W jednej ze ścian ziała ciemność tunelu.
   - Nie przypominam sobie tego wejścia - zaczął bykostwór - Powinny tu być trzy przejścia prowadzące do poszczególnych podsekcji kompleksu. Ten tunel został wykuty później. Ragh dotknął koniuszkiem palca krawędź otworu. Tego nie zrobili moi bracia. Musi tu być ktoś jeszcze.
   - Sprawdzimy tą odnogę. Jeśli jest świeża, to nie powinna być rozległa. Być może przyśpieszy nam to drogę przez kompleks. - zakomunikował czarnołuski, po czym wszedł w ciemność tunelu jako pierwszy.
***
         Tunel okazał się dłuższy, niż smok przypuszczał. Był jednak stosunkowo prosty i schodził wciąż w dół pod tym samym katem. W pewnym momencie w czarnołuskiego uderzyła fala gorąca niespotykana w chłodnych, kamiennych salach upadłej stolicy. Rozglądając sie uważniej zauważył lekko fosforyzującą maź, która coś mu przypominała.  Zatrzymał pozostałych gestem dłoni, po czym szepnął do idącego za nim drakodianina.
   - Najprawdopodobniej trafiliśmy do jakiegoś legowiska i niedługo nas odkryją. Nie ma sensu zawracać. Przygotować bron! Mięć oczy i uszy otwarte! - po tych słowach ruszył wolnym krokiem przed siebie.
         Kiedy przystanęli na rozwidleniu usłyszał za sobą ciche szepty w nieznanym mu języku. To ogr rzucał jakieś zaklęcie. Nie było sensu mu przerywać zwłaszcza, ze zaśpiew dobiegał końca. Nie było widać żadnych skutków czaru, wiec czarnołuski ruszył przed siebie. Juz po kilku krokach zorientował się, że nie słychać odgłosów maszerujących za nim stóp.
   ''Musze uważać na tego ogra...'' - pomyślał smok.
***
         Przeszli przez kolejny wąski tunel niezauważeni. Ragros zaczął się podejrzewać, że są prowokowani do jeszcze głębszego zagłębienia się w nieznane tunele. Gdy dotarli do końca kolejnego przejścia zobaczyli zagradzającą cały korytarz zielonkawą maź. Smok podszedł do przeszkody i dotknął jej koniuszkiem palca. Substancja była wyjątkowo lepka i elastyczna przypominając w tym pajęczą sieć. Gestem dłoni kazał podać sobie hubkę i krzesiwo, po czym skierował iskry na maź. Nic. Następnie wyciągnął jeden z pustych pergaminów jakie miał przypięte do pasa, po czym podpalił sam papier. Jasny płomień zajaśniał na końcu pergaminu. Ragros cisnął gorejący pocisk prosto w przeszkodę. Języki ognia zaczęły się rozszerzać pochłaniając coraz więcej śluzowej substancji. W krótkim czasie ogień strawił całą wydzielinę odsłaniając przejście.
        Ruszyli dalej chcąc jak najszybciej przedostać się przez nowo wydrążone tunele. Po jakimś czasie dotarli do owalnego pomieszczenia. Ze wszystkich stron połyskiwały takie same glutowa te ściany. Nigdzie nie było widać wyjścia. Najwidoczniej był to sztucznie spreparowany sztuczny zaułek.
W momencie, gdy usłyszeli, jak pierwsza z przeszkód otwiera się samoczynnie czarno łuski przemówił na tyle głośno, aby wszyscy go słyszeli.
   - Zaraz ostaniemy zaatakowani. Utworzyć krąg! Plecami do siebie… Musiał się uchylić, aby uniknąć nadlatującej włóczni. Płazem miecza odbił grot drugiej broni. Cios lewą ręką powalił przeciwnika na ziemię. Jego zmiażdżone żuwaczki czyniły go jeszcze bardziej odrażającym. Nadciągały jednak następne instektoidy. Był to ten sam rodzaj, który zaatakował ich całkiem niedawno. Z nieznanych przyczyn nie byli zakryci całunem niewidzialności, co znacznie ułatwiało walkę.
   - Serh mamy szansę się wyrwać! – krzyknął Ghar’ruk
Ragros nawet nie spojrzał w stronę drakodianina.
   - Złe Oko spal ich! Ryknął czarno łuski.
          Mała grupa poczęła się przedzierać przez nieustannie powiększające się szeregi przeciwników. Nie zważali na rany. Adrenalina krążąca w ich żyłach blokowała odczuwanie bólu. Gdy znaleźli się przed jednym z zagrodzonych przejść czarno łuski zionął strumieniem kwasu rozpuszczając organiczną barierę niemal tak szybko, jak zrobił to ogień. Tunel, którym biegli był na tyle wąski, aby pomieścić najwyżej dwa osobniki obok siebie. Usłyszeli za sobą odgłos palącego się ciała i gardłowy rechot ogra.
Wbiegając na rozwidlenie drogi Ragros zamachnął się mieczem rozcinając skaczącego na niego przeciwnika. Kolejny raz musieli utworzyć ochronny krąg i odpierać ataki nacierających wrogów.
         Grog rozpłatał jednego z nich uderzając na odlew toporem. W końcu korytarza dostrzegł zmierzającego w ich stronę dziwnego wesperitę. Wysoki i chudy miał dwie pary rak równej długości. Głowę zakrywał chitynowy pancerz odsłaniający jedynie szczęki. Pozbawiony oczu i czułków wydawałby się nieszkodliwy, gdyby nie seria gestów i klekoczących odgłosów wydobywających się z owadzich szczęk. Garius łamiąc szyk doskoczył do niego. Sztych miecza wbiła się głęboko w otwartą gębę humanoidalnego insekta. Demoniczna połowa twarzy rycerza zafalowała a czerwone oko zabłysło z radości. Cofając się do szyku odbił nadlatujący cios bokiem tarczy. Druga włócznie przyjął prosto na napierśnik. Szybkim cięciem odrąbał rękę w stawie swojego przeciwnika.
        Nad polem bitwy wzniósł się głos czarnołuskiego recytującego słowa zaklęcia.
Demoniczny język brzmiał dziwnie złowrogo kilometry pod powierzchnia ziemi, gdy byli otoczeni, przez hordę przeciwników.
   „Sagros erags regos hraxeg gretox…
Gretog drahe sarog grasig aret
Grath bretrax urgax anox zeg
Agre renax coreg grakos rag
Ergos veres sarot egris rex
Ovris aroth sargo greth sehro…”
           Przed smokiem zaczął się tworzyć  wirujący portal. Kiedy przejście uformowało się do końca poczęły się z niego wyłaniać granatowe mackowate twory, które poczęły wyłapywać poszczególne insektoidy. Wesperici zatrzymali się widząc taki pokaz mocy. Chwilę się wahali, po czym wycofali do głębszych tuneli. W momencie, gdy napastnicy uciekli Ragros przerwał zaklęcie. Zachwiał się i ległby na ziemi, gdyby nie przytrzymały go ręce jego towarzyszy.
Jakiś czas trwało, zanim czarno łuski doszedł do siebie. Gdy tylko głębiej odetchnął warknął.
   - Na co czekacie? Ruszać się! – po czym zwrócił się w stronę minotaura.
   - Orientujesz się, gdzie jesteśmy?
   - Myślę, że wiem mniej więcej w jakiej pozycji jesteśmy w stosunku do głównych korytarzy. Powinniśmy kierować się cały czas na wschód.
Po tych słowach grupa ruszyła najbliższym korytarzem prowadzącym we skazanym kierunku.
           Ragros podejrzewał, że nie obrali do końca dobrej drogi, jako, że cały czas schodzili w dół. Jego przypuszczenia sprawdziły się, gdy po kilku klepsydrach wkroczyli do olbrzymiej groty. Najprawdopodobniej był to naturalny twór zważywszy na liczne stalaktyty zwisające ze stropu. Cała przestrzeń rozświetlona była żółtawym blaskiem.
        Środek pomieszczenia zajmowało gigantyczne cielsko. Połyskliwa skóra była rozpięta na chitynowym szkielecie. Olbrzymi odwłok kołysał się i pulsował podczas składania jaj. Królowa przykuta była do miejsca. Sześć rak wyłapywało jaja odkładając je delikatni na ziemię. Pokryta była lekkim pancerzem.
           Głowę zdobiły drobne żuwaczki i dwie pary szczękoczułek otaczających otwór gębowy. Łeb rozszerzał się do tyłu w coś na kształt wachlarza kostnego. Trzy pary oczu, niemal ludzkich oczu z tęczówkami i źrenicami patrzyło na nich uważnie. Zarówno skrzydła, jak i nogi ginęły w skórzastym kokonie.
         Przed królową stało około trzy dziesiątki żołnierzy. Takich samych, jak ten z którym podczas pierwszego spotkania z wesperitami walczył czarno łuski. Na środku straży stał właśnie ten osobnik. Jedna z jego rąk pozbawiona była chitynowego pancerza i obłożona glutowa tą, szarą substancją. Zapewne miała ona ułatwić zagojenie się ran zadanych przez smoka. Jego granatowy pancerz w miejscach, gdzie dotknął go kwas był czarny i porowaty.
           W umysłach całej siódemki odezwał się ten sam cichy i o dziwo melodyjny głos.
   „Czego chcecie? Dlaczego naruszacie spokój mojego roju?”
Ragros odpowiedział w ten sam sposób.
   „Podróżujemy  przez ruiny nad wami. Nasz przewodnik zna dokładną drogę, ale postanowiliśmy sprawdzić te tunele. Już kolejny raz twoi poddani mnie zaatakowali. Zaprzeczysz, że wysłałaś ich na powierzchnię, aby nas wyrżneli? Mieliśmy prawo się bronić.”
   „Moi żołnierze was zniszczą!” – odparła królowa
   „Możliwe, ale zanim to nastąpi jestem pewien, ze zdołam zniszczyć wszystkie twoje jaja i być może zabić ciebie. Jesteś gotowa podjąć to ryzyko? Daj mi tylko do tego pretekst” – usłyszawszy to przywódczyni wycofała się na chwilę z mentalnej dyskusji.
Gdy wreszcie przemówiła słychać było w jej głosie niepewność.
   „Mój rój jest jeszcze młody. Nie mogę już sobie pozwolić na śmierć, choćby jednego poddanego. Czego chcecie?”
   „Wyprowadźcie nas z powrotem do ruin i zostawcie w spokoju. Nie obchodzi mnie co się z wami stanie.”
Królowa przerwała połączenie.
Chwilę później podszedł do nich jeden z żołnierzy.
           Poprowadził ich przez labirynt korytarzy do głównego tunelu, którym powinni iść. Kiedy stanęli pod starannie wykonanym sklepieniem przejścia przez ruiny Ragh odetchnął z ulgą.
   - Nareszcie! Możemy ruszać wiem dokładnie gdzie jesteśmy.
Odwracając się usłyszeli odgłosy za swoimi plecami. Najwidoczniej insektoidzi poczęli pieczętować wejście.
Znalazłszy się w pewnej odległości od zaplombowanego tunelu Ragros zwrócił się do minotaura.
   - Będziesz mógł tu wrócić z tyloma mieczami ile będziesz potrzebował Te śmieszne insekty czmychną, jak przed trzęsieniem ziemi. Bykostwór pokiwał głową, po czym poklepał jedną ręką woreczek z kośćmi przypięty do pasa. Po raz kolejny nie zawiodły go. Właśnie dostał dowód, iż podjął słuszną decyzję ruszając za czarnołuskim.
Jedyne, co mógł  zrobić Ragh to uśmiechnąć się pod nosem.
Patrząc na minotaura Ragros wiedział, ze ma go w garści.
***
        Po kilku godzinach dotarli do wielkiego urwiska biegnącego kilometry w głąb ziemi.
         Przez przepaść przerzucony był sporych rozmiarów, stalowy most. Po obu stronach wejścia znajdowały się stanowiska obronne. Wieże z wysokimi blankami broniły dostępu do przejścia od strony mieszkalno- audiencyjnej.
Po przeciwległej stronie przepaści umocnienia robiły jeszcze większe wrażenie. Potężne mury połączone wieżami strażniczymi stanowiły pierwszą linię obrony. Mały dziedziniec stanowił przedsionek głównej fortecy wbudowanej w  skalną ścianę.
          Do stojącego przy samej krawędzi urwiska smoka podszedł upadły paladyn. Podczas dotychczasowego etapu wędrówki nie wychylał się wykonując nakazane mu zadania ze  stoickim spokojem
   - Idealne miejsce na zatrzymanie fali najeźdźców – stwierdził Garius - Doskonale przemyślane i przygotowane. Elfowi niezbyt się podoba w tych podziemiach wodzu – mówiąc to jego zniekształcona twarz wykrzywiła się w parodii uśmiechu. Zainfekowana tkanka pulsowała własnym życiem. Całkowicie czerwone, demoniczne oko błyszczało złowrogo kontrastując z normalną, błękitną tęczówką.
   - Potrzeba by sporej armii, aby zdobyć wieże strażnicze i opanować most na tyle długo, żeby przeprowadzić większość swoich oddziałów przez rozpadlinę – skomentował smok.
   - Zgadza się. Jedyne, co mogłoby pokrzyżować plany obrońców to adepci sztuki. Lub kapłani – dodał człowiek.
Ragros wzruszył tylko ramionami, po czym wszedł na most. Pozostali podążyli za nim.
        Po drugiej stronie przejścia zaczęli się dokładniej rozglądać. Jako, że Ragh znał dobrze sposób myślenia swoich pobratymców przemierzał obwarowania badając każdy ich cal. Razem z nim podążał upadły rycerz, który ożywił się znacznie, gdy dotarli do tego miejsca.
   - Ten most jest zwodzony. Można go podnieść i zablokować po naszej stronie przepaści. Dolna część pokryta jest ząbkowanymi kolcami na wypadek, gdyby ktoś spróbował zarzucić na niego liny i w ten sposób przedostać się przez przeszkodę.
   - Przygotowani byli na długotrwałe oblężenia. Sądzę, że głębiej znajdziemy sporo spichlerzy i zbrojowni. Ta część kompleksu zapewne mogła pozostawać samowystarczalna przez miesiące.
   - Szkoda, że taka twierdza stoi opustoszała – rzucił przechodzący obok Grog. Był orczym tropicielem i nie przepadał za podziemiami tak samo jak Sevris, ale potrafił docenić przydatność takich obwarowań.
   - Zamierzam tu wrócić .Twoi krewniacy nie wyginęli. Nadal kryją się gdzieś w dziczy nad nami. Kiedy ugruntuję swoją pozycję w Mieście Świątyń wrócę tu razem z tobą – Ragros zwrócił się do minotaura. Odnajdziemy pozostałych przedstawicieli twojego gatunku. Odbudujecie ta twierdzę, jak i pozostałą część kompleksu. Staniecie się północnym krańcem mojego terytorium. Gdy to miejsce odzyska dawna świetność stanie się drugą stolicą.
   - Będzie to dla mnie zaszczyt. Możesz liczyć na moją pomoc wodzu.
        Smok pokiwał z aprobata głową. Ruszył szybkim krokiem w stronę wewnętrznego zamku zagłębiając się w ciemności twierdzy. Stanął przed olbrzymimi  stalowymi wrotami. Przejście było zamknięte, ale nie zostało zapieczętowane. Ragros chwycił wielkie pozłacane koło i pociągną. Pomimo tego, że wrota pozostały zamknięte przez dziesięciolecia otworzyły się bezszelestnie. Otwierający je okrąg pozostał w rękach de monisty, który prychną rozbawiony.
         Jednorazowo otwierane wrota były ciekawym środkiem ostrożności. Gdyby ktokolwiek przeprawił się przez przepaść i zmusił obrońców do zapieczętowania wrót z pewnością użyłby tarana, lub magii do usunięcia przeszkody, a wystarczyłoby je ponownie otworzyć.... Bezużyteczny kawałek metalu poszybował nad zewnętrznymi murami spadając w bezdenną przepaść.
         Grupa wkroczyła do dusznych tuneli głównego zamku. Strop wisiał na wysokości dwóch metrów.  Dopasowano go do wzrostu minotaurów, przez co Ragros musiał iść pochylony, a mimo to szorował kostnymi wyrostkami kołnierza i skrzydeł o kamienie sklepienia. Długie przejście skończyło się nagle rozszerzającą się komnatą. Sala została wyprofilowana w taki sposób, aby podnosić się w stronę przeciwległego przejścia. Mniej więcej w połowie długości pomieszczenia wznosił się metrowej wysokości mur z kamienia. Za nim na podnoszącym się terenie znajdowały się trzy podobne barykady oddalone od siebie w jednakowych odstępach.
   - Zmieściłyby się tam trzy rzędy wojowników. Pierwsza przeszkoda jest najszersza i ma kształt półksiężyca. Zapewne stały tam bykostwory z tarczami. Powstrzymując nacierających wrogów  dawali czas swoim. W dalszych murkach znajdują się liczne wgłębienia. Sądzę, ze wkładano do nich bełty lub strzały.
           Garius chodził po pomieszczeniu przyglądając się dokładnie umocnieniom i ukształtowaniu Sali.
   - Pierwsze dwa szeregi stopowały wroga. Po sygnale danym przez współplemieńców zapewne usuwali się z drogi umożliwiając oddanie precyzyjnej salwy. Według mnie wystrzały odbywały się według ścisłej kolejności. Wystrzelenie wszystkich pocisków na raz to zwykłe marnotrawstwo amunicji. Większość trafionych pada od pierwszych strzałów.
   - To dobre miejsce do zatrzymania rozpędzającej się ofensywy. Kilkunastu dobrze wyszkolonych żołnierzy  mogłoby powstrzymać kilkuset lub więcej przeciwników – dodał Ragros.
   - Takie punkty oporu znajduję się na wszystkich głównych korytarzach.
Do rozmawiającej dwójki podszedł Ghar’ruk
   - Serh kończą się nam zapasy. Można by przeszukać tutejsze spichlerze. Powinno zostać sporo dobrze  zachowanego prowiantu. Przy dobrych umiejętnościach konserwujących mógłby przeleżeć spokojnie kilka setek lat. Widząc wprawę budowniczych tego kompleksu śmiem twierdzić, że znajdziemy sporo żywności.
         Ragros popatrzył na drakodianina. Pierwszy raz użył przydomku „Serh”, co w mowie jaszczuroludzi oznacza „przywódcę” Wypowiedzenie tych słów, w takiej formie świadczyło o niemal fanatycznym oddaniu drakodianina.
Smok pokiwał głową.
   - Znajdziemy główną salę i tam rozbijemy obóz. Wtedy przeszukamy pozostałe pomieszczenia w poszukiwaniu zapasów.

Rozdział 12

        Znajdowali się w głównej Sali kompleksu. Obszerne pomieszczenie wykute było bezpośredni przy żyle iridium tak, że całe jej ściany błyszczały srebrzysto złotym blaskiem. Seria kolumn podtrzymywała rzeźbione sklepienie. W ścianach wykuto z niezwykłą precyzją i starannością zdobione przejścia do innych komnat i tuneli prowadzących do dalszych części twierdzy.
           Ragros polecił rozbić obóz i przeszukać przyległe komnaty w poszukiwaniu zapasów.
           Do smoka podszedł Grog. Ork dobrze znosił długie dni, jakie spędzali kilometry pod powierzchnią ziemi, choć jego pobratymcy upodobali sobie przestrzenie pod otwartym niebem.
   - Wodzu nie da się skrócić drogi? Ja trzymam się całkiem nieźle, ale ten śmieszny elf dostaje szajby. Rzuca nim, jakby miał padaczkę, skręca się w bólu warcząc przy tym jak pies – zaśmiał się tropiciel.
Ragros zmierzył go długim spojrzeniem, po czym odparł.
   - Obserwuj go, ale dyskretnie. Jeśli zacznie się jeszcze coś dziać zawiadom mnie.
   - Zrobi się wodzu – po tych słowach ork odszedł patrząc ukradkiem na smoka.
***
         Ragros rozejrzał się po obozowisku. Jego uwagę przykuł Ragh. Minotaur siedział na uboczu mamrocząc coś pod nosem i rzucając czymś po kamieniach gruntu. Czarnołuski podszedł bliżej, aby przyjrzeć się dokładniej poczynaniom bykostwora.  Ragh zauważył podchodzącego smoka. Podnosząc wzrok spojrzał prosto na Ragrosa. Pomarańczowe i zielone oczy mierzyły się przez chwilę.
    - Pewnie zastanawiasz się, co robię wodzu. – bardziej stwierdził, niż zapytał Minotaur. Czarnołuski pokiwał głową.
   - Staram się spojrzeć w przyszłość. Jestem rozdarty. Chciałbym wędrować z tobą, ale także chciałbym zostać tutaj.
   - Decyzja należy do ciebie – odpowiedział smok
   - Wiem wodzu, ale postępuje tak, jak nakazuje mi tradycja. Chociaż żyję już długo zawsze w najważniejszych wyborach kierowałem się tym, co pokazały mi kości.
   - Twój gatunek związany był zarówno z demonami, jak i niebianami.
   - Zgadza się. Zanim założyliśmy naszą stolicę skupieni byliśmy w małych enklawach. Moja rasa zajmowała się przywoływaniem najróżniejszych istot spoza naszego planu. Nie ściągaliśmy ich, aby nam służyły, ale po to, żeby się od nich uczyć. Zbierając wiedzę doszliśmy do takiej samej wprawy w tworzeniu i wznoszeniu struktur z kamienia, jak krasnoludy. Kiedy stolica była już gotowa większość z nas zeszła pod ziemię. Garstka pozostała na powierzchni. Byliśmy zbyt przywiązani do otwartego nieba. Zbudowaliśmy odnogę wielkiego podziemnego miasta, przez które przepływały towary przeznaczone na handel. To właśnie uratowało mój klan. Nie zostaliśmy zmiażdżeni przez nieznanego wroga, tak, jak nasi współbracia pod powierzchnią. Niedobitki uciekły razem z nami w głąb dziczy. Byłem wtedy podrostkiem uczącym się u klanowego szamana. Żaden z ocalałych nie chciał wyjawić, co ich zaatakowało. Próby magicznego wydobycia prawdy spełzły na niczym, tak jakby dostępu do tych wspomnień broniła jakaś obca siła. Rozproszyliśmy się, aby uniknąć doszczętnego wyrżnięcia. Zostaliśmy jednak zaatakowani przez leśne trolle. Jako, że zginęli wszyscy starsi mający prawo do przywództwa musiałem zostać wodzem. Byłem młody i niedoświadczony. Niewielu z nas przeżyło. Ci, którzy jednak przetrwali postanowili odejść w swoją stronę. Tatuaże widoczne na mojej skórze oznaczają, że jestem na wygnaniu i nie mogę z niego powrócić, dopóki nie znajdę sposobu na wskrzeszenie dawnej chwały mojego ludu. Podczas wędrówek zostałem pojmany i zniewolony. Trafiłem do Sorgirre jako gladiator. Byłem już wtedy tak zgorzkniały i przybity, że mało to dla mnie znaczyło. Nadzieja powróciła, gdy spotkałem ciebie. To ostatni rzut kością. Od jego wyniku zależy, jaką podejmę decyzję. – mówiąc to bykostwór cisną kości o jeden z filarów. Obaj czekali, aż przestaną się odbijać. Ragh wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym podnosząc się rzekł do czarnołuskiego.
   - Jestem do twojej dyspozycji wodzu. Ragros uśmiechną się zębatą paszcza, po czy odszedł pogrążony w swoich myślach.
***
    - Ta beczka jest jakaś dziwna – stwierdził Ghar’ruk, gdy wrócił z pozostałymi z poszukiwań – Według oznaczeń wynika, ze jej zawartość ma trzysta piętnaście lat.
            W międzyczasie Ragh podważył zamknięte wieko.  To, co poczuli całkowicie ich zaskoczyło. Spodziewali, się odoru zgniłego jedzenia i smrodliwych gazów unoszących się nad padliną, a nie orzeźwiającej woni solonego mięsa i środków konserwujących.
Ragros powąchał opary, po czym sięgną do środka wyciągając jeden z kawałków wołowiny. Jedzenie zanurzone było w lepkiej substancji poprawionej ziołami.
Złe Oko spojrzał do beczki.
   - To sok wydzielany przez jakąś roślinę.
   - Pierwszy raz słyszę, żeby przechowywać żywność w żywicy, a nie w solonej zapraw ie – stwierdził Garius
   - To nie jest żywica człowieku – wszyscy spojrzeli na podchodzącego elfa.       
            Były to jego pierwsze słowa od momentu, gdy zeszli do podziemi. – To jest sok drzewa Enros. Podczas ogrzewania wydziela pewien specyficzny sok, który w połączeniu z innymi przyprawami działa jak środek konserwujący. Dopuki jedzienie jest w nim całkowicie zanurzone może przetrwać dziesiątki lat w nienaruszonym stanie. Po wyciagnięciu wszystko psuję się w przeciągu dwóch dni. Trzeba się pożywiać, ze świeżo otwartej beczki. Zamknięcie jej nic nie da. Dostało się do środka za dużo powietrza.
   - Skąd to wiesz? – zapytał Ragh
   - Moi rodacy używają tego do gromadzenia żelaznych zapasów. Najwidoczniej, ci, którzy tu żyli robili to samo.
   - Czy ta  roślinie rośnie w lasach nad nami? – zapytał smok
   - Z tego, co wiem moje miasto sprowadzało je od swoich krewniaków zza morza – odparł elf
   - Weźcie kilka beczek. Potrzebujemy żywności, dopóki nie wydostaniemy się na powierzchnię.
        Wtoczono i otwarto jeszcze kilka beczek. Każdy mógł się nasycić do woli. Mała grupa rozłożyła się pod jedną ze ścian. Dobiegające z wnętrza ziemi ciepłe wyziewy ogrzewały popasających. Pełne żołądki i przyjemna temperatura podziałały na organizmy byłych gladiatorów niczym balsam. Powieki zaczęły im ciążyć. Jako, że  Ragros nie przynaglał do wymarszu uznali to za zgodę na dłuższy spoczynek.
           Mimo idealnego spokoju, nie zmąconej żadnym dogłosem ciszy podróżnicy nie przestali być nieufni wobec opuszczonej stolicy. Nie napotkali do tej pory żadnych poważniejszych przeszkód, lecz pomimo tego podzielili się i wystawili warty. Dwie dwójki odpoczywały, podczas gdy pozostali czuwali. Jedynym wyjątkiem był dwugłowy ogr, który pilnował pozostałych sam. Stwierdził, ze nie będzie przerywał spoczynku smoka przez „gupoty”, jak to określił Grzmot.
***
          Ragros dał wszystkim zadziwiająco dużo czasu na odpoczynek. Podejrzewali, że ich przywódca może cos wiedzieć na temat potencjalnego przeciwnika, bądź innych trudności do przebycia. Nie powiedział jednak nic. Nauczeni doświadczeniem nie pytali wiedząć, że jeśli będzie tego wymagać sytuacja zostaną odpowiednio poinformowani.
Gdy wreszcie wyruszyli w drogę poczęli pokonywać serię tuneli i mniejszych komnat, aby dotrzeć do kolejnych zdobionych złotem wrót.  Czarnołuski położył na nich dłoń chcąc sprawdzić, czy nie nałożono na nich zaklęć obronnych.
           W momencie, gdy ususzki jego palców dotknęły  pradawnej stali poczuł w umyśle niezwykle potężną obecność. Wzrok przysłoniła mu czerń, w której błyszczały lodowato błękitne oczy. Niezwykle inteligentne, przepełnione niewyobrażalną potęgą.
Usłyszał w swojej świadomości grzmiący głos
   -„Jestem sojusznikiem twojego ojca młody smoku. Pośpiesz się. Podążają za tobą sługusy Tiamat. Jest ich zbyt wielu nawet dla ciebie. Nie podołasz im. Wiem, ze twój stwór niedługo tu będzie, ale wasza siódemka musi zniknąć!”.
-„Pośpiesz się! Powstrzymam ich na tyle długo, abyście mogli się stąd wynieść!”.
         Nagle temperatura drastycznie spadła. Ściany pokryły się szronem, chociaż znajdowali się setki metrów pod powierzchnią. Powietrze zafalowało ukazując zarys humanoidalnych sylwetek. Dziesiątek sylwetek. Niemal trzymetrowe postacie wyglądały, jak przerośnięte elfy. Wykute z kryształu były surowe, ale i delikatne zarazem. Błękitne oczy idealnie współgrały z niemal białą skórą. Lodowi wojownicy ruszyli szybkim marszem w kierunku, z którego podążała drużyna smoka. Dwie dziesiątki przywołanych oddzieliło się od głównej grupy podążając jednym z bocznych korytarzy.
Ragros poprowadził swoją szóstkę w przeciwnym kierunku. Gdy przekraczali otwarte, stalowe wrota do ich uszu dobiegły odgłosy walki.
   -„Te lodowe oddziały przemieszczają się zadziwiająco szybko, jak na swoje rozmiary. Przydaliby mi się tacy…” – pomyślał czarnoleski.
Po jakimś czasie, gdy przestali słyszeć echa walki Ragros wyprowadził pozostałych do sporych rozmiarów komnaty będącej zapewne wewnętrzną salą wojenną. Na kamieniach widać było jeszcze ślady po tłoczonych ławach i potężnym tronie.
          W momencie, gdy wszyscy znaleźli się w pomieszczeniu jego tylna ściana eksplodowała.
***
            Z kamiennego pyłu wychynęła olbrzymia głowa. Opancerzony pysk wypełniony był zakrzywionymi, przypominającymi noże zębami. Żółte ślepia świeciły złowrogo. Ich blask idealnie współgrał z błyszczącym runicznym znakiem na czole stwora. Głuchy pomruk wstrząsnął wszystkimi przygwożdżając w miejscu  i tak już sparaliżowanych uciekinierów.
            Ragros jako jedyny wydawał się nieporuszony. Podszedł powoli do bestii kładąc otwartą dłoń na łbie stwora.
   „Miło cie widzieć przyjacielu. Ty jako jedyny pozostajesz wobec mnie w pełni lojalny” – smoka
Zalały różne emocje. Tylko w taki sposób terratrex potrafił się komunikować.
   „Dobrze się sprawiłeś. Zjawiłeś się w samą porę. Kiedy zamkniesz za nami przejście ruszaj na polowanie” – po tych słowach czarno łuski poczuł coś, co można by nazwać rykiem radości.
   - Ruszać się! Mamy spory kawałek do przejścia – ryknął na głos.
Mała grupka nie miała zbytniej chęci podążania za olbrzymią bestią, która patrzyła na nich jak na posiłek.
   - Tunel biegnie prosto, wie się nie zgubicie. Biegiem!
Pozostali ruszyli posłuszni poleceniom smoka.
***
            Biegli szerokim tunelem wznoszącym się pod jednolitym katem.
„Najwidoczniej to wielkie bydle na się na swojej robocie. Skąd ten czarny gad wytrzasnął to coś? Jakim cudem jest w stanie to kontrolować?” – te i inne myśli kłębiły się w głowach całej szóstki towarzyszy smoka.
            Katem oka patrzyli za siebie. Ragros szedł pewnej odległości od nich dostosowując swój krok do tempa poruszania się olbrzymiego potwora. Bestia świeciła jakimś pulsującym, nienaturalnym blaskiem. Nie mogli zobaczyć, że skały stapiają się za nim tworząc ponownie jednolite warstwy.
***
   - Nareszcie słońce! – Ragh patrzył w niebo mrużąc oczy.
                Pozostawali pod ziemią przez kilkanaście dni, gdzie jedynym źródłem światła był nikły blask kryształów uruchomionych przez minotaura. W ruinach pozostawali względnie niezauważeni, podczas gdy na powierzchni mogło czaić się masa wrogów. Sevris stał z twarza zwróconą ku słońcu. Oddychał pełną piersią , a jego poszarzała skóra poczęła wracać do swojego naturalnego koloru. Widać było szeroki uśmiech na jego obliczu.
   - Długouchy cieszy się z wiatru i słońca – zaśmiał się ork a dwugłowy ogr mu zawtórował.
   - Lepiej przesuńcie swoje zadki, jeśli nie chcecie być pożarci przez pupila Serha – zacharczał rozbawiony drakodianin.
Ork i ogr spojrzeli za siebie. W tym momencie słońce przysłonił cień. Ogromny terraterx spoglądał na nich z góry. Obok potwora stał czarno łuski.
   - Ruszajcie na południe. Kiedy zapadnie zmierzch rozbijecie obóz. Dołączę do was za kilka dni.
Szóstka podróżników szybko zebrała swój ekwipunek i ruszyła w drogę. Nikt nie chciał przebywać w towarzystwie wiecznie głodnego stwora.
***
             Ragros wraz z terratrexem ruszyli na wschód zmierzając w stronę Gór Żelaznych. Kierując się naturalną zdolnością Saruga do wyczuwania podziemnych tuneli i przejść dotarli do ukrytego włazu. Schodząc pod powierzchnię Ragros jeszcze raz przemyślał przygotowany wcześniej plan. Negocjacje z ognistymi krasnoludami zawsze były trudne. Nawet, jeśli maiło się coś do zaoferowania targowały się jak mało kto. On szedł nie posiadając niczego, poza obietnicami i terratrexem u boku.
***
             Główna brama do stolicy krasnoludów ogniowych znajdowała się pod centralną granią łańcucha Gór Żelaznych. Potężne wierzeje, wieże strażnicze, blanki zaopatrzone w maszyny oblężnicze stanowiły piękny a zarazem przerażający widok. Czarnołuski stał w bezpiecznej odległości poza zasięgiem wzroku straży. Sarug Grax odpoczywał niedaleko po obfitym posiłku złożonych z pięćdziesięciu krasnoludów z ostatniej karawany,która miała dotrzeć do twierdzy poprzedniego wieczora. Zastanawiał się, czy powinien nawiązać kontakt z uwolnionym przez niego zwodnikiem.
Wiedział, że to ryzykowne, ale musiał postawić wszystko na jedną kartę.         
             Krasnoludy niezależnie od podrasy były nieufne. Miały też nieciekawy zwyczaj sondować umysły pozaklanowców.
           On sam potrafiłby się ochronić, bądź wprowadzić w bład ich wieszczów, ale potrzebował solidnych dowodów na potwierdzenie swojej opowieści.
           Korzystając z mocy danej mu Prawem Prawdziwego Imienia czarno łuski nawiązał mentalne połączenie ze zwodnikiem.
   "Witaj Segoraxie. Jak się mają sprawy z twoją inwazją? Czy moje sugestie okazały się przydatne?" - zapytał. Wiedział, że nawiązując kontakt z demonami należy je traktować z szacunkiem odpowiednim do zajmowanej przez nie pozycji.
   "Witaj czcigodny smoku. Plany przebiegają doskonale. Nawet lepiej niż mogłem się spodziewać. Nigdy nie sądziłem, że słuchamie istot ze świata materialnego może przynieść tyle kożyści. Od czasu naszego ostatniego spotkania moja pozycja znacząco wzrosła. Jestem teraz bliższy klasy szóstej niż kiedykolwiek wcześniej. Powinienem cię tu sprowadzić, abyś mógł mi służyć radą z zakresu waszej magii i sposobu rozumowania"
"Przysługa za przysługę. Pomożesz mi wkraść się w łaski krasnoludów, a w zamian przedstawię ci kilka pomysłów. Wiedz jednak, że nie  zamieżam trafić do Czeluści nawet na chwilę" Zapadła cisza. Demon rozważał wszystkie za i przeciw. Przedłużające się milczenie przerwało jedno słowo.
"Zgoda"
       Ragros uśmiechnął się do siebie i pogłaskał śpiącego Saruga po opancerzonym łbie. Wyryty na nim symbol połyskiwał lekko w ciemności. "Otwórz portal" - rzekł demon. Smok zabrał się do przygotowywania kręgu przywołań. Tym razem nie zabezpieczył go. Wiedział, że przybysz mu nie zaszkodzi ze względu na wiążącą ich więź Prawdziwego Imienia, jak i obustronne korzyści ze współpracy.
        Kiedy portal był przygotowany czarnołuski wypowiedział inkantację. Wirująca, połyskująca czerwienią brama rozszerzyła się i wybrzuszyła, gdy demon przekraczał granicę między światami. Po raz kolejny pojawił się pod postacią sukkuba.
  - Jakiż to interes wymagał mojego pojawienia się – zapytał dźwięcznym głosem kusicielki.
  - Jako, że od naszego ostatniego spotkania zwiększyłeś swoją moc wnioskuję, iż potrafisz przybrać postać istoty nie pochodzącej z twojego gatunku prawda? - odpowiedział pytaniem smok.
   - Owszem, jeśli stworzenie to nie odbiega znacząco wyglądem od mieszkańców Czeluści.
   - Tialiray - padła odpowiedź.
Demon potarł pazurem gładką skórę twarzy.
   - Da się coś z tym zrobić.
Przemiana sama w sobie nie była zbyt interesująca zważywszy , że zwodnik wpierw wrócił do swojej naturalnej postaci. Jakiś czas później stał przed nim wężowaty tialiray. Rasa stworzona przez Tiamat, jako przejaw jej planu stworzenia „doskonałych śmiertelników”
   - Zamierzam wmówić tym małym, brodatym ścierwom, ze jesteś jedynym z tych, którzy zaatakowali ich kilka ostatnich karawan, więc lepiej się przygotuj. Będą cię sondować na wszystkie możliwe sposoby. Nie powinieneś mieć problemów z omamieniem ich skoro zyskałeś tyle mocy. Chcę, żebyś podrzucał im fantastyczne obrazy i wspomnienia. Lepiej, aby były przekonywujące. Nie mam zamiaru przedzierać się przez tysiące rozjuszonych krasnoludów. Będziesz moim więźniem.
 Jak to mówią gładkoskórzy: „Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”.
Demon prychnął rozbawiony.
   - Tak po prawdzie, to nie wiem, czy wpuszcza nas za mury w towarzystwie tego przystojniaka – odparł czart wskazując na terratrexa.
   - On zostaje tutaj. Strawienie posiłku złożonego z trzech krasno ludzkich karawan trochę potrwa. Mówiąc to zakuł demona w łańcuchy.
Przygotowawszy się przed mentalnymi atakami krasno ludzkich kapłanów i wieszczów ruszyli w stronę twierdzy.
              Obszar bezpośrednio przed wielkimi wrotami był specjalnie uformowany na kształt kamiennej równiny. Wrota otaczał otwarty pas ziemi niedający żadnego schronienia przed czujnymi oczyma straży.
Zbliżając się do murów zostali zatrzymani nagłą komendą.
   - Stać!
            Nim się zorientowali otaczało ich przeszło dwudziestu brodaczy, a z umocnień przyglądało się następnych kilka dziesiątek oczu.
   - Kim jesteście i czego tu chcecie? – zapytał przywódca grupy. Stary krasnolud miał siwą brodę przeplataną błękitnymi pasmami. Twarz pokrywały kanciaste tatuaże. Topór o długim stylisku oparł o potężny pawęż.
   - Mam interesy do waszego przywódcy, nie do ciebie. Przemieniony demon począł się wyrywać z krępujących jego ręce i szyję pęt. Wywołał tym miłe dla oka napięcie wśród brodaczy.
   - Mam prezent dla waszego króla. Ten tialiray jest odpowiedzialny za zniszczenie waszych karawan.
Siwobrody nie dał po sobie poznać zdziwienia, ale czarno łuski dostrzegł, jak rozszerzają się mu źrenice.
   - Jeśli chcesz mnie sprawdzić sprowadź Widzących. Nie mam czasu na dyskusje z takim… - zawiesił glos, aby krasnolud mógł sam dopowiedzieć sobie jego słowa.
   - Sprowadź magów! Ruszać się! – warknął siwobrody. – A ty nie ruszaj się z miejsca, albo poznasz na sobie siłę kilku setek moich pobratymców.
   - Nie groź mi. Nie wiesz z kim masz do czynienia.
Sytuacja pozostawała napięta, do czasu pojawienia się Widzących.. Dwóch łysych krasnoludów z dobrze utrzymanymi, krótko przyciętymi brodami pojawiło się w asyście ciężkozbrojnej piechoty, z której słynął brodaty lud.
        Jasnowidze podeszli do czarnołuskiego i jego więźnia. Korzystając z posiadanych umiejętności i wyuczonych zaklęć poczęli lustrować wspomnienia obu zatrzymanych osobników. Ragros powoli podsuwał im potrzebne obrazy mając nadzieję, że demon czyni podobnie. Sztuczki z zamianą wspomnień nauczył go osobiście demonolog, podczas jego terminowania w wieży pod Sorgirre. Osoba mająca wystarczająco silną psychikę, posiadająca odpowiednie umiejętności magiczne mogła z powodzeniem oszukać niemal każdego wieszcza podsuwając mu obrazy, które chce zobaczyć.
            Sondowanie trwało przez pełną godzinę. Gdy tylko Widzący odstąpili od badanych osobników przekazali dowódcy zdobyte informacje. Rozmawiali między sobą w krasno ludzkim dialekcie.
   - Z tego, co potrafimy wyczytać ten dziwny typ ze skrzydłami mówi prawdę.
   - Sondowanie wężowatego ukazało jego wspomnienia z napadu na naszych ziomków - mówiący to krasnolud był blady Jaś lód. Zaatakowali ich z zaskoczenia. Nim się zorientowali zostali zgładzeni przez wrogich czarnoksiężników. Wozy i towary spalili. Jedyne, co zabrali to złoto. Kiedy czarodzieje zniknęli ten tu wyrżnął kilku ociągających się maruderów nie chcąc się dzielić łupami. Potem zaczął pożerać ciała naszych braci… Skrzydlaty dopadł go i pojmał, gdy zmierzał z miasta łuskowatych na południu. Tak zakutego przywlekł tutaj. Pewnie stwierdził, że pomoże mu to w targowaniu się z królem. Niewiele się pomylił.
- Właśnie otrzymałem rozkaz od Wysokiego Wieszcza. Mamy ich wprowadzić do miasta. Król chce się spotkać z tym dziwnym drakodianinem – odparł drugi z magów.
            Siwobrody kiwnął lekko głową dając wszystkim do zrozumienia, że zrozumiał i że mają postępować z godnie z rozkazami obowiązującymi w takiej sytuacji. Cały oddział otoczył szczelnie czarnołuskiego i jego więźnia.
   - Nasz władca chce cię widzieć – poinformował krótko weteran, po czym skierował oddział w kierunku wrót.
            Ragros uśmiechnął się w duchu widząc, jak otwierają się tajne przejścia wspomagane systemem portali. Na ścianach tuneli, przez które był prowadzony dostrzegł zabezpieczenia i mechanizmy umożliwiające zawalenie całej drogi w ciągu krótszym niż jeden oddech. Nie chcieli wprowadzać go przez główną bramę zapewne z obawy przed odsłonięciem zbyt wielu wynalazków wspomagających umocnienia. Krasnoludy zawsze stanowiły poważny problem przy formułowaniu planów podboju, który miał przechodzić przez ich terytorium. Nie dość, że chronieni byli wymyślnymi zaklęciami i słowami runicznymi, których byli niewątpliwie mistrzami, to jeszcze posiadali nadzwyczajne wynalazki tworzone z kamienia, klejnotów i metalu. Stary dowódca prowadził ich okrężną drogą. Nie raz zakręcali, czy wracali do wcześniejszych tuneli. Ze wszystkich sił starał się zamieszać w głowie zarówno smokowi, jak i przemienionemu demonowi.
          Tak po prawdzie Ragrosa nie interesowało ani rozmieszczenie pomieszczeń, ani drogi prowadzące w głąb miasta, czy tez systemy obrony brodaczy. Wzruszył ramionami i szedł dalej.
         Po trzech klepsydrach krążenia weszli do opuszczonego budynku, a z niego ukrytym przejściem do pałacu.
         Zostali wprowadzeni do Wielkiej Sali. Potężne filary podtrzymywały wysokie sklepienie wyłożone kolorowymi płytkami tworzącymi obraz płomienia. W rogach komnaty stały żelazne i kamienne golemy. Najprawdopodobniej były one w pełni sprawne i gotowe rzucić się na każdego wroga. Ochronę dopełniał oddział elitarnych  gwardzistów zwanych Stalowymi Płomieniami. Wokół podwyższenia kręciło się kilku czarodziejów i kapłanów.
Tron znajdował się na szczycie kamiennych schodów.
          Na tronie zasiadał przysadzisty krasnolud. Jego potężne barki i muskularne ramiona zakrywała zdobiona złotem granatowa zbroja. Widniejący na napierśniku królewski herb zakrywała platynowo szara broda. Włosy spięte w długi warkocz spływały po plecach władcy. Gdy Ragros przyjrzał się dokładniej jego twarzy dostrzegł ciekawe szczegóły. Wśród gęstej brody można było dostrzec wyrastające z żuchwy kolce. Brwi okazały się również kostnymi wyrostkami. Wśród związanych na plecach włosów wystawały dwa duże, wygięte jak szable rogi. Jego oczy okazały się sadzawkami pełnymi buzującego ognia. Jedyna ozdobą na ciele była złota obręcz na czole z runicznymi symbolami wygrawerowanymi na jej powierzchni. Krasnoludzki król spojrzał się bezpośrednio na czarnołuskiego. Jego głos brzmiał, jak trzask buchającego płomienia.
   - Jak cię zwą przybyszu?
   - Mówią na mnie Serh – odparł smok
   - Jam jest Greed Ognistobrody I Władca ognistych krasnoludów. Ponoć masz dla mnie jakiś prezent?
   - Ten tialiray jest częścią grupy, która zaatakowała wasze karawany. Widziałem pobojowisko i zniszczone wozy pół dnia drogi na południowy wschód od waszego miasta. Było ich razem ośmiu w tym trzech czarowników. Resztę wyczytacie z jego łba – czarno łuski wskazał na humanoidalnego węża.
   - Skąd mam mieć pewność, czy nie łżesz?
   - Skoro nie dajesz wiary w zapewnienia swoich widzących to nie mój problem. To, co zrobisz zależy tylko od ciebie synu smoka – odparł Ragros.
Krasnoludzki władca zmarszczył brwi, ale nie zareagował na przytyk.
Po dłuższej chwili milczenia dodał.
   - Przekażesz to ścierwo moim strażnikom. Chcę pomówić z tobą na osobności – oznajmił król.
Czarnołuski wzruszył ramionami. Oddał łańcuch jednemu z gwardzistów króla, po czym ruszył za Ognistobrodym.
Wiedział, że demon poradzi sobie i zdoła przekonań mściwe krasnoludy do wymyślonej przez niego historii.
           Został zaprowadzony do koszernej komnaty powalającej przepychem. Widać było, że władca przepada za luksusem, choć dostrzegł także pewne rzeczy świadczące o wojowniczej przeszłości. Stary, ale dobrze utrzymany dwuręczny topór leżał na stojaku w zasięgu ramienia właściciela. Noszący ślady długoletniego noszenia pancerz stał niedaleko. Zaraz obok zupełnie nowego i sądząc po grawerunkach zapewne umagicznionego napierśnika czekał król. Gdy czarnołuski wszedł do komnaty brodacz zasiadł za potężnym, kamiennym blatem. Sięgnął po stojący na brzegu dzban z miodem pitnym i w kilku łykach opróżnił go do połowy.
Przed drzwiami komnaty zostało czterech gwardzistów.
   - A więc przejdźmy do interesów. Czego chcesz w zamian za twojego więźnia. Wiem, że mogłeś go zabić, ale zachowałeś ten przywilej dla nas. Jestem za to wdzięczny.
   - Jak na syna smoka przystało nie wdajesz się w zbędne szczegóły – odparł czarnoleski.
   - Skąd pomysł, ze jestem smokiem, a nie krasnoludem? – zapytał król
   - Nie rób ze mnie durnia. Smok zawsze rozpozna innego smoka. Niezależnie od tego w jakim przebraniu  śmiertelnej istoty by się skrył. Jesteś synem Valerenthrementa Czerwonego Arcysmoka, jednego z sześciu najstarszych istot na tym parszywym świecie.
   - Wydajesz się tego pewny.
   - Pierworodni smoczych bogów potrafią się wyczuwać, tak samo, jak oni sami. Kiedy tylko wprowadzono mnie do twojego miasta wiedziałem, że tu jesteś. Czułem rezonans emanujący z twojej energii życiowej. Ty tez mnie wyczułeś. To dlatego kazałeś mnie przyprowadzić.
Król wybuchnął śmiechem.
   - Jesteś bystrzejszy niż sądziłem. Tak więc twierdzisz, że jesteś potomkiem jednego z braci mego ojca?
   - Jestem synem Trującego Pazura, Czarnego Arcysmoka. Najpotężniejszego spośród tych, którzy życzyli smoczej suce śmierci. Mój więzień jest jej sługusem, jak cała jego pokraczna rasa. Tiamat wyrwawszy się z niewoli zabiła kilku starych bogów zyskując ich moc. Używając dodatkowych umiejętności stworzyła właśnie ich.
   - Co? Wężowaci to jej sługi? Wiedziałem, że ich powstanie miało jakiś związek ze smoczą rasa, ale nie sadziłem, ze ta zdzira maczała w tym palce – odparł rozgniewany Greed.
  - Wracając do interesów… Myślę, że cię zainteresują, jako, że mam zamiar w ostatecznym rozrachunku pozbyć się tej dziwki.
   - Mów dalej – rzucił krasnolud.
   - W tym momencie jestem dopiero na początku drogi, ale planuję podporządkować sobie Miasto Świątyń, jeśli wiesz co to takiego.
   - Stolica drako dian. Zamierzałem z nimi handlować, ale ich rada na to nie przystała.
   - Kiedy już opanuję stolicę przydadzą mi się sojusznicy, oraz umiejętności twojej rasy. Nie mam zamiaru pozostawiać miasta bezbronnego dłużej niż to będzie konieczne.
   - Jesteś ze mną wyjątkowo szczery. Jest tu sporo smoczych dzieci, a reszta to ich potomkowie. Poniekąd cały mój klan jest związany przeze mnie i innych smokokrwistych z naszą rasą. Chętnie przysłużą się komuś, kto chce zgładzić tą ździrę diamat. Mój, jak i twój ojciec są sobie bliscy, dlatego od dziś możesz uważać mnie za brata – odparł brodacz.
Czarnołuski zacisnął dłoń na twardym przedramieniu krasnoluda.
   - Bracia mogą mówić do mnie Ragros – odrzekł smok. - Jedyną odpowiedzią był uśmiech brodatej twarzy odsłaniający ostre, trójkątne zęby.
- Przydałby się nam do pomocy dzieciak Białego – dodał czerwony smok – Skoro nas ojcowie zawiązali miedzy sobą porozumienie, to my też powinniśmy to zrobić.
   - Wszystko w swoim czasie. Teraz naszym największym sprzymierzeńcem jest czas. Tiamat nie może bezpośrednio włączyć się do gry, jako, że ograniczają ją boskie prawa. Zresztą zaalarmowała by Arcysmoki, gdyby się otwarcie zamanifestowała. Boi się, że po raz kolejny ją pokonają. Nie wiem, czy nawet z dodatkowa mocą mogłaby poważnie zagrozić całęj szóstce Pradawnych. Będzie czekać i pomnażać swoje sługi. Pchnie ich do walki przeciwko innym śmiertelnym. Gdyby wygrała i opanowała wystarczająco dużo narodów mogłaby rzucić wyzwanie swoim braciom. Jej sługusów byłoby wystarczająco dużo, aby sprostać chociaż części smoczej rasy. Bez dopływu mocy Arcysmoki nie sprostałyby tej suce. Musimy zacząć się przygotowywać już teraz.
         Dla ciebie nie będzie to problem. Powinieneś zacząć przygotowywać broń i jeszcze bardziej wzmocnić swoją obronę. W czasie, gdy będę dochodził do władzy musisz być czujny. Pomogę ci w poszukiwaniach innych tialiray. Nie powinni namnażać się za szybko.
   - Moje krasnoludy z ochota rozwalą parę wężowych łbów . Możesz być spokojny.
   - Pojawię się, kiedy trzeba będzie przedyskutować następny krok – odparł Ragros.
   - Zatem do zobaczenia bracie – po tych słowach krasnolud-smok wyszedł, aby wydać odpowiednie rozkazy.
Czarnołuski ruszył w swoją stronę prowadzony przez dwóch strażników.
Kiedy przekraczał boczną bramę jedną krótką myślą posłał wiadomość do zwodnika.
             Będąc w odległości mili od głównej bramy miasta usłyszał narastającą  w nim wrzawę, oraz odgłosy bicia na alarm. Demon uwolnił się i teraz uciekał jako zbiegły tialiray. Podsycał tym jeszcze bardziej ogień nienawiści, jaki smok rozpalił w sercach krasnoludów.
        Sarug Grax zniknął udając się poszukiwaniu posiłku na północ.
Pozostało mu już tylko wrócić do swojej małej grupy i dotrzeć do Miasta Świątyń.
       Pierwszy pionek został ruszony. Teraz przyszedł czas na następny ruch.
***
           Była północ, gdy Ragros  zatrzymał się na chwilę odpoczynku. Zostały mu jeszcze dwie godziny marszu, do miejsca, gdzie powinien być jego oddział. Szumienie liści drzew niedaleko małego potoku, w którym zaspokoił pragnienie działało na niego kojąco. Zawsze, gdy znajdował się w pobliżu wody i słyszał jej szum potrafił się uspokoić. Tym razem było tak samo. Otworzył przymknięte oczy. Na tle tarczy księżyca dostrzegł targany przez wiatr płatek śniegu.
           Ragros zmarszczyłby brwi, gdyby je posiadał. Nigdy nie widział śniegu z bliska, ale wiedział jak wygląda. Na dodatek temperatura nagle znacznie się obniżyła, co było dziwne w typowo wilgotnym i ciepłym klimacie. Poderwał się z ziemi chwytając oparty o pień drzewa miecz. Blada klinga zalśniła w mroku czerwonym żyłkowaniem.
   - Pokaż się! Wiem, że gdzieś tam jesteś! Wyłaź! – ryczał smok.
Nagle pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Mogła być elfiego wzrostu. Ziemia pod przybyszem natychmiastowo pokryła się szronem. Krąg zimna powiększał się z każdą chwilą.
Ragros uderzył prostym cięciem znad głowy. Miecz napotkał zakrzywione stalowe ostrze. Intruz trzymał w ręce kosę, która zatrzymała jego cios. Smok wyczuł lekkie mrowienie magicznej energii, gdy obie bronie odskoczyły od siebie.
   - Spokojnie wielkoludzie – głos nieznajomego okazał się kobiecy. Przy wypowiadaniu tych słów z mroku kaptura wzniósł się obłoczek pary.
            Czarnołuski poczuł pojawiającą się znikąd energię smoczego potomka. Ta kobieta była córką jednego z Arcysmoków. Zaciekawiony opuścił broń.
Kaptur samorzutnie zsunął się na ramiona ukazując piękną kobieca twarz o śnieżnobiałej skórze. Połyskiwała ledwie dostrzegalnym błękitnym połyskiem. 
           Oczy były jednolitymi, granatowymi sadzawkami czystej mocy. Długie błękitne włosy spływały na ramiona. Poza płaszczem okrywały ja jedynie dwa pozłacane skrawki materiału zasłaniające piersi i biodra.
Wysokie do kolan buty miały czarny kolor, tak samo jak zakrywające  przedramiona rękawiczki bez palców.
   - Obserwowałam cię od dawna – odezwała się kobieta. Z jej ust kolejny raz uleciał obłoczek pary, jakby mówiła w zimowy poranek. – Ciekawie prowadzisz swoje działania.
   - Kim jesteś? – zapytał Ragros
   - Myślałam, że jesteś bardziej domyślny. Jesteśmy spokrewnieni bracie. W zasadzie jestem twoją kuzynką – zachichotała
   - Jesteś córką jednego ze Starożytnych.
   - Córką Białego dokładniej rzecz ujmując. Jestes więc teoretycznie po tej samej stronie barykady. Wiem o twoim spotkaniu z Greedem. Dobrze przemyślany plan. A jak pięknie go oszukałeś – kobieta zaczęła klaskać.
Źrenice Ragrosa się zwęziły.
   - Spokojnie nie zdradzę cie, ale wiedz, iż mnie nie tak łatwo omamić zważywszy, ze jestem od ciebie starsza o jakieś dwieście sześćdziesiąt lat. Całe swoje życie zgłębiałam tajniki sztuki. Sto dwadzieścia lat u demonologa sporo cię nauczyło, ale jak na nasze standardy nadal jesteś młody i niedoświadczony.
   - Czego ode mnie chcesz?
   - Twoje plany pokrywają się niejako z moimi. Zawarłeś pakt z synem Czerwonego. Myślę, że przydałabym się wam.
   - Skąd ta oferta bezwarunkowej pomocy? – zapytał czarno łuski.
   - Z krasnoludem zawarłeś przymierze po godzinnej znajomości.
   - Błąd. Zmusiłem go do zawarcia sojuszu na moich warunkach, a to jest różnica.
   - Nareszcie mówisz jak smok – kobieta ponowie się zaśmiała. – Powiem ci, gdzie dokładnie szukać Miasta Świątyń. Nie zdobędziesz władzy w bezpośredni sposób. Wysoko urodzeni zbyt silnie trzymają się władzy. Czarownicom również pasuje taki układ. To one w większości podejmują decyzję w najważniejszych sprawach, a do tego mają całkowitą swobodę w narzucaniu wymyślonych przez siebie obrzędów religijnych. A dokładniej swobodę ma twoja matka Arcyczarownica.
   - Chyba sobie kpisz. Nie spodziewaj się, że wyśpiewam ci wszystko, co mam zamiar zrobić – rzucił rozgniewany czarnołuski.
   - Nie unoś się tak olbrzymie. Wiem, że najważniejsze trzymasz dla siebie. Nie wymagam, abyś się przede mną otworzył. Mówię ci tylko, co może ci się przydać. Nie znasz stosunków panujących w mieście, ani struktury społecznej. Bez tego daleko nie zajdziesz. Miasto Świątyń znajduje się w kierunku, którym podążałeś ze swoja wesołą gromadka. Po dwóch dniach drogi od ich obozowiska skręć nieco na południowy zachód. Znajduje się tam stara odnoga odprowadzająca wodę z miasta. Jest zapewne strzeżona, ale nie tak, jak główne trakty i wejścia do stolicy.
   - Myślisz, że uwierzę na słowo smoczych poznanej pare minut temu?
   - Jest jeden sposób, abyś się tego przekonał – odparła kobieta.
Chwyciła nadgarstek czarnołuskiego. Natychmiast otoczyła ich wirująca kula zamieci.
***
         Kilka chwil później znajdowali się na szczycie jednej z olbrzymich gór nieznanego Ragrosowi łańcucha górskiego.
   - Spójrz w dół – poprosiła smoczyca.
          U podnóża masywu rozciągało się olbrzymie miasto. Z tej odległości wyglądało, jak rozkopane mrowisko lub odkryty ul. Podzielone było murami na kilka mniejszych obszarów.
   - Tuż za główną bramą znajdują się koszary straży. Zaraz za nimi rozciąga się pierwsze dolne miasto zwane przez mieszkańców dzielnicą kupiecką. Tam znajduje się większość stanowisk kupców, rzemieślników i najemników. Za odpowiednia opłatą można tam czasem kupić naprawdę wartościowe rzeczy. Pod ziemią znajduje się odpowiednik dzielnicy. Można powiedzieć, ze niemal pod całym miastem rozciąga się jego mroczny  bliźniak. Dom dla wyrzutków, zdrajców i innowierców. Pomimo ciągłych nalotów czarownic pod ziemią rozwijają się najróżniejsze religie. Nie ma tam tylko tych, którzy porzucili wiarę w Szmaragdowego. Nawet wyznawcy innych kultów wiedzą, że to, co czczą kapłanki z Miasta na powierzchni jest prawdziwe. Może dlatego do tej pory nie zostali zmiażdżeni jednym potężnym uderzeniem.
         Ponad pierwszym dolnym miastem znajduje się drugie. Zamożniejsi kupcy, oraz szlachcice z niezbyt szacownych rodów odgrodzili się od hołoty własnym murem. Prowadzą tam swoje podrzędne gierki o te nieliczne wpływy, jakie posiadają.
         Na plecach drugiego dolnego miasta rozciąga się pierwsza strefa buforowa. Wąski pas ziemi  zapełniony po brzegi strażą. Strzegą dostępu do przylegających do siebie dzielnicy rządowej lub szlacheckiej i dzielnicy świątynnej. To tam przesiadują prawdziwi wysoko urodzeni oraz służba świątynna. To zamknięta enklawa, której nikt z pospólstwa nie ma prawa oglądać. Są całkowicie samowystarczalni, ale jeśli potrzebne SA jakieś zapasy sprowadzane są one przez straż.
Widzisz unoszącą się przy samej krawędzi góry mgłę? – zapytała kobieta.
Czarnołuski pokiwał łbem.
   - Tam znajduje się Zakazane Miasto. Najważniejsze kaplice, sale ofiarne i oczywiście główna świątynie Boga Smoka wykuta w połowie w trzewiach góry.
       Broni jej jeden klan, który nigdy nie opuszcza murów Zakazanego. Jeśli chciałbyś zobaczyć przykład czystego, niezłomnego fanatyzmu powinieneś przyjrzeć się jednemu ze strażników świątynnych.
        Tylko głowy najwyższych klanów mogą raz do roku przekroczyć odgradzające ten teren fortyfikacje i to jedynie za zgodą Arcyczarownicy.
Jeśli chcesz zdobyć jakiekolwiek wpływy w tym mrowisku powinieneś zacząć od samego dna. Podporządkować sobie zabójców, rzezimieszków, stworzyć sieć, gildie opłacaną pieniędzmi wysoko urodzonych. Morderstwa na zlecenie to na początek dobry kawałek chleba – mówiąc to uśmiechnęła się ukazując śnieżnobiałe, zaostrzone zęby. Ragros poczuł ukłucie sympatii do tej dziwnej kobiety.
   - Bądź jak duch, jak plotka. Niech mówią o tobie, ale niech nie wiedza, czy naprawdę istniejesz. To tylko takie małe rady.
   - Zdziwię cię. Wykład był trochę przydługi, zważywszy, ze wiedziałem o tym od jakiegoś czasu. Nie doceniłaś manuskryptów, jakie demonolog uzbierał w czasie swojego życie i już po nim.
   - Widzę, iż jednak dobrze cie oceniłam. Szkoda, że nie jesteś moim prawdziwym bratem. Byłby z nas dobry zespół.
   - Więzy rodzinne to rzecz względna.
   - Dobrze powiedziane – odparła smoczyca. - Może zainteresuje cię fakt, iż w podziemnym bliźniaku można znaleźć sporo opuszczonych laboratoriów, jako, że prowadzenie badań związanych ze sztuką jest zakazane w Mieście Światyń.
Ragros nie dał po sobie poznać zainteresowania, ale postanowił zagrać inaczej.
   - Wiesz, gdzie przebywa klan drako dian zwanych Czarnymi Łuskami? – zapytał
   - Arcyczarownica pochodzi z tego klanu. Starożytny nie wybrałby na nosicielkę swojego potomka zwykłej kapłanki. Pochodzisz z klanu Łapaczy Światła. Ponoć znaleźć ich można głęboko na moczarach na południowy wschód od miasta.
   - Możesz mnie tam zabrać? – zapytał czarno łuski.
   - Naszła cię ochota na poznanie dalekiej rodziny?
   - Nie jesteś głupia, więc nie powinnaś zadawać takich pytań
   - Coś mi się wydaje, że będę musiała popracować nad twoim poczuciem humoru.
       Chwyciła nadgarstek smoka. Po raz kolejny spowiła ich kula wirującego wiatru i śniegu. Połyskująca sfera obracała się przez chwilę, po czym zniknęła
***
         Znajdowali się w mrocznej części puszczy Ugoth. Czarne Trzęsawiska nie cieszyły się dobrą sławą. Niezliczone ruchome piaski, trujące rośliny, jadowite zwierzęta, oraz same trzęsawiska. Ogromne połacie mokradeł były praktycznie nie do przejścia. Tylko żyjący tu drako dianie znali bezpieczne ścieżki prowadzące przez bagna. Niektóre bajora stojącej wody okazywały się tak naprawdę sadzawkami bulgoczącego, żółtego kwasu. Młody demonista oraz czarodziejka stali na skraju tej niegościnnej krainy. Smok spojrzał ze złością na towarzyszkę.
   - Miałaś mnie przenieść w pobliże ich siedliska, Anie na obrzeża bagna!
    - Nie jestem w stanie namierzyć miejsca, którego nie widziałam nigdy w życiu. Mogłabym spowodować zaburzenia zaklęcia. Wyrzuciłoby nas zapewne na innym planie egzystencji. Cały czas marudzisz. Masz skrzydła. Nie potrafisz latać? – odwarknęła smoczyca.
   - Potrafię, ale nie między drzewami oddalonymi od siebie o kilkanaście centymetrów. Muszę mieć miejsce, aby je rozłożyć o odrobinę wolnej przestrzeni do manewrowania. To ty przez cały czas unosisz się w powietrzu!
   - Może zakończymy ta jałową dyskusję i znajdziemy bezpieczne przejście przez ten syf – odparła kobieta patrząc z odrazą na roztaczający się przed nią widok.
         Ragros podszedł do obrośniętego mchem drzewa. Zerwał kawałek nalotu i wrzucił do pyska. Czarodziejka patrzyła na niego osłupiała.
Czarnołuski wypluł mech, po czym splunął jeszcze raz, aby pozbyć się nieprzyjemnego nalotu z gardła.
   - Bezpieczna ścieżka biegnie na wschód. Przynajmniej na razie.
   - Skąd ta pewność?
   - Po pierwsze mech nie miał kwaśnego posmaku, co sugeruje, ze rośnie po mniej skażonej części ścieżki. Po drugie mech z tej strony rośnie o wiele wyżej niż ten po przeciwnej stronie konara. To oznacza, że jest solidniejszy grunt. Tak przy okazji jeśli mamy być sojusznikami, lub wrogami chciałbym znać twoje imię – odparł smok
   - Icewnid. Nie kłopocz się. Dokładnie wiem, jak cię zwą. Widzę też, że potrafisz sobie poradzić w zupełnie nowym otoczeniu. W takim razie zabiorę cie od razu tam, gdzie chcesz. Mam też parę innych spraw na głowie, dlatego nie mogę poświęcić dużo czasu na tą jakże uroczą przechadzkę.
   - Legowisko w których przechowują jaja.
   - Nie powinno być z tym problemu – odparła kobieta.
       Uderzenie serca później znajdowali się w podziemnej jaskini wypełnionej słodkawym zapachem gnijącej wody. Grota została ukształtowana przez drako dian tak, aby znajdowały się w niej liczne sadzawki wypełnione kwasowym roztworem. W sadzawkach mieszkańcy bagien umieszczali jaka. Nie znaczyło to, że zostawiali je samym sobie. Jako jedyny klan utrzymywali przy życiu zarówno kaleki, jak i nieukształtowane do końca osobniki. Mogły wydawać się zbędne, ale czarnołuscy znaleźli dla nich cel. Zostawali oni opiekunami jaj. Niezbyt wymagające zajecie, ale do tego celu nadawali się znakomicie. 
        Zaopatrywani w pożywienie i świeżą wodę spędzali niemal całe życie w tych jaskiniach. Spora część traciła całkowicie, lub częściowo wzrok. Zdarzały się również osobniki spłodzone przez opiekunów, tak więc nigdy nie brakowało rąk do pracy.
       Wyjątkiem były jaja wodza klanu. Dla nich przeznaczona była oddzielna komora wylęgowa, którą chroniła zbrojna straż.
   - Nie wiem, po co ci jaja. Są zupełnie bezużyteczne, a chyba nie będziesz ich wysiadywał? – zażartowała smoczyca.
   - Po to cię zabrałem, żebyś robiła to za mnie – odciął się demonista.
   - A jednak potrafisz być zabawny – zachichotała Icewind
Ragros ruszył przed siebie z mieczem w pogotowiu. Usłyszał, jak kobieta mamrocze cos pod nosem.
       Zrozumiał kilka słów zaklęcia i gdy Icewind zniknęła wiedział, że nałożyła na siebie płaszcz niewidzialności. Sam złożył skrzydła jak najszczelniej na plecach, aby jak najmniej rzucać się w oczy. Przechodzący obok opiekunowie spojrzeli na demoniste. Ich niewidzące oczy lustrowały go od stóp do głowy. Starszy z osobników podszedł parę kroków bliżej i zaczął węszyć. Ragros czekał, aby uderzyć przy pierwszej oznace nerwowego zachowania. Ślepi drako dianie nie zaalarmowali straży, ani nie wykonali innych gwałtownych ruchów.
   - To musi być jakiś młody wojownik z pogranicza przysłany do pilnowania potomków wodza. – odezwał się jeden ze starych gadów.
   - Szukasz wylęgarni? – zapytał drugi.
        Ragros tylko chrząknął.
   - Głównym korytarzem , a potem cały czas w dół i prawo.
Smok ruszył szybkim krokiem przed siebie. Usłyszał za sobą szept.
   - Nie wiedziałem, ze kasta wojowników jest taka duża. Jaja wydają się nieproporcjonalnie mniejsze, do ich późniejszych rozmiarów.
   - Podają im jakieś grzybowe wywary powodujące nadmierny przyrost mięśni. Usatysfakcjonowani takim wyjaśnieniem ruszyli w swoją stronę.
        Dotarcie do strzeżonego pomieszczenia nie stanowiło żadnego problemu. Najcenniejsze jaja zamknięte były za wzmocnionymi stalą wrotami.
Czterech strażników pilnowało wejścia. Widać było po nich, ze niezbyt im się podoba to zajęcie.
   - No może nareszcie zacznie się coś dziać – wyszeptał smok.
   - Poczekaj – odezwała się ukryta smoczyca. – Wiem, że walka sprawia ci dużo radości, ale czy nie lepiej oszczędzić sobie problemów i zabrać co chcesz po cichu.? Może kiedyś przyda się do czegoś ten klan, a pozbawienie go liku dobrych wojowników zbyt go osłabi.
   - Mam się skradać, jak jakiś szczur?
   - Raczej zabrać, czego pragniesz bez zbędnego rozlewu krwi.
Czarnołuski prychnął pogardliwie, ale rzekł
   - Niech ci będzie. Co proponujesz?
   - Zostaw to mnie.
      Smok usłyszał wypowiadaną szeptem inkantacje zaklęcia.
Stojący na straży wojownicy poczęli mrugać oczyma. Głowy coraz bardziej opadały im na ramiona. Zaklęcie snu spadło na nich z niepohamowaną siłą. Nie byli w stanie oprzeć się zaklęciu rzuconemu przez tak wprawną czarodziejkę. Po paru chwilach warta padła zmożona nieodpartą potrzebą snu.
Icewind pokazała się wykonując zapraszający gest.
   - Zapraszam do składowiska jaj. Mamy nadzieję, że będziecie zadowoleni. Naszym celem jest uszczęśliwienie klientów – zażartowała kobieta
Podleciała i z łatwością otworzyła ciężkie wrota pokazując tym samym, iż smocza krew w jej żyłach nie wzmocniła tylko magicznych zdolności. Zrobiła dwa kroki do wewnątrz, gdy czarno łuski pociągnął ją za płaszcz do tyłu. Z rozmachem uderzył mieczem od dołu  rozcinając na pół gadopodobne stworzenie, które pojawiło się wewnątrz komnaty. Kontynuując ruch obrócił się zwinnie. Sinobiałe ostrze runęło w dół dekapitując kolejnego strażnika. Kolejny pełny obrót i sztych przebił ostatniego gada.
   - Ciekawe zaproszenie. Gdyby nie ja gniłabyś teraz w  jednym z tych żołądków – rzucił od niechcenia.
Po przeciwnej stronie, dokładnie na wprost otwartych wrót bulgotała sporych rozmiarów sadzawka. Żółtozielona ciecz połyskiwała złowrogo. Ragros pochylił się i zanurzył rękę w zbiorniku z kwasem.
Icewind dopadła do niego. Próbowała wyciągnąć dłoń de monisty z bulgoczącej cieczy.
   - Wyciągnij rękę głupcze! Nikt nie wytrzyma w kwasie z Czarnych Trzęsawisk!
        Smok prychnął, po czym wyciągnął rękę. Całą, nienaruszona rękę. Po łuskowatej skórze spływała żrąca substancja, tak jakby byłą zwykłą wodą. Czarnołuski machną ręką posyłając krople kwasu w stronę zabitych jaszczurów. Gdy tylko ciecz dotknęła truchła poczęła wżerać się w martwa tkankę dymiąc i wydzielając charakterystyczny zapach topiącego się ciała
   - Nie mów mi co mogę, a czego nie. Sam dobrze znam swoje ograniczenia – mówiąc to odwrócił się z powrotem do sadzawki i zanurzył ręce, aż po łokcie. Szukał dłońmi gładkiej powierzchni jaj.
      Po dłuższej chwili niepowodzeń rozgniewany zrzucił z siebie zbędny ekwipunek. Wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, po czym wskoczył do jeziora. Dobrze wiedział, że nie będzie mógł otworzyć oczu wewnątrz sadzawki, dlatego rzucił opracowane przez siebie zaklęcie ochraniające wrażliwe części ciała przed szkodliwym działaniem kwasu.
         Sadzawka okazała się tak naprawdę oszustwem. Nie było w niej jaj. Na dnie znajdował się długi tunel. Używając bocznie spłaszczonego ogona niczym wiosła wpłynął do przejścia. Nie było zbyt szerokie, dlatego na wpół płyną na wpół wdrapywał się  pomagając sobie rękoma.
Po długiej, mozolnej przeprawie wydostał się na drugą stronę. Znajdował się w obszernym, lecz płytkim zbiorniku wypełnionym mniej skondensowanym roztworem kwasu. W mętnym płynie dostrzegł błysk wypolerowanej powierzchni. Podpłynął do źródła rozbłysków. Na kamiennych półkach leżało około dziesięciu jaj. Wszystkie były gładkie i jednolicie czarne. Jedno z nich leżące na uboczu wydawało się Ragrosowi nieco większe od pozostałych. 
        Przyjrzawszy się dokładniej zauważył, że również struktura skorupy jest odrobinę inna. Wiedział, że to właśnie jajo należy do wodza tego klanu. Jeśli się nie pomylił najlepszy osobnik wykluje się właśnie z niego. Przywódcami zostawali w większości najsilniejsi i najinteligentniejsi przedstawiciele danego klanu. Ich potomstwo dziedziczyło najlepsze cechy. Z tego co wiedział z tych terenów pochodził niesławny drakodianin Blizna. Ponoć był jednym z najlepszych wojowników swojego rodzaju. Czarnołuski delikatnie chwycił jajo, po czym się wynurzył. Tej Sali nie pilnowali żadni strażnicy. Droga powrotna do rzekomej wylęgarni nie stanowiła żadnego problemu.
Kiedy pojawił się w komnacie Icewind od razu zapytała.
   - Możemy się z stąd wynosić?
   - Mam to, po co przyszedłem – mówiąc to pozbierał swoje rzeczy , po czym owinął jajo w delikatny materiał.
Smoczyca po raz kolejny korzystając ze swoich zdolności przeniosła siebie i towarzysza.
       Pojawili się w miejscu swojego pierwszego spotkania. Wszystkie rzeczy Ragrosa leżały na swoich miejscach. Włożył jajo do specjalnie przygotowanego pojemnika. Zalał je zabranym z wylęgarni roztworem kwasu, aby nie zmieniać środowiska dojrzewania. Zabezpieczył zbiornik, owinął go szczelnie materiałowymi szmatami i przytroczył do łańcucha. Spomiędzy skradzionych z wieży demonologa wydobył niczym nie wyróżniającą się sakwę.
Rozwiązał ją, po czym umieścił nowa zdobycz w wewnętrznej przestrzeni. Magiczna kieszeń nie była duża, ale wystarczyła, aby w odpowiedni sposób zabezpieczyć tak kruchy i delikatny przedmiot.
   - Jak na pierwsze spotkanie mieliśmy sporo wrażeń – odezwała się smoczyca.   – Czas się pożegnać. Do następnego razu bracie. Kobieta uniosła się w powietrze. Jednym szybkim ruchem zakryła się płaszczem.
Sekundę później Ragros po raz kolejny został sam. Rozejrzał się. Spojrzał na pozycje księżyca, po czym ruszył na spotkanie ze swoją grupą.

***

         Po całym dniu marszu rozbili obóz. Drzewostan w tym miejscu był nieco rzadszy, a podszyt usiany licznymi głazami i wzniesieniami.
W miejscu, gdzie stare drzewo  przewróciło się na skupisko skał rozniecili ognisko. Gdy zapadła noc siedzieli kręgiem wokół ognia po raz pierwszy szczerze rozmawiając na temat ich wędrówki i przewodnika.
   - Jak do tej pory nie wydarzyło się zbyt wiele ciekawych rzeczy – zaczął ork
   - Gadasz od rzeczy Grog. Nie wiem, czy wódz zaplanował dokładnie, że będziemy przechodzić przez Krag Serah, ale już za samą możliwość zobaczenia jego ruin jestem mu wdzięczny. Widziałem go nie raz w czasach, gdy był niewolnikiem, tak jak ja. Jedyną radość sprawiała mu wtedy wyłącznie walka. Wydawał się, lub był wtedy tylko młodym, nieokrzesanym barbarzyńcą wyszkolonym w zabijaniu. Gdy spotkaliśmy go później był zupełnie innym drakodianinem, jeśli  w ogóle nim jest.
   - Obaj jesteście równie tępi, jak ćwiczebny miecz. Odparł Sevris – czy naprawdę myśleliście, ze ktoś, kto przewyższa was zarówno w walce, jak i intelektualnie będzie zwracał uwagę na wasze gadanie? To, co do tej pory wydaje się błądzeniem bez celu jest częścią większego planu. Nie domyśliliście się, że wszystkie sytuacje, jakie do tej pory miały miejsce były tylko próbami dla nas. Smok postanowił nas sprawdzić.
   - To, co Serh chce z nami zrobić, to już jego sprawa. Ja i tak za nim pójdę. Niezależnie, jak zechce mnie wykorzystać – wtracił drakodianin.
   - Wy łuskowaci jesteście wierni wobec siebie niemal tak samo jak krasnoludy. Dla nich nie ma nic ważniejszego od krewniaka i klanu. Czemu staracie się tak bardzo naśladować innych?
  - Za to wy gładkoskórzy nie ustajecie w wojnach miedzy sobą. Aż tak bardzo nienawidzicie swojego gatunku, aby dążyć po trupach do jego zniszczenia?
   - Wy przestać gadać na szef. Szef mieć łeb do myślenia nie wy – warknął Grzmot.
   - Czasami się zastanawiam, czy to ja jestem tą inteligentniejszą połówką – zaśmiał się Złe Oko. Przypominało to bardziej szorowanie pazurami po kamieniu, niż prawdziwy śmiech.
   - Nie ma znaczenia co myślimy. Dał nam wolny wybór. Mogliśmy pójść swoją drogą, a jednak podążyliśmy za nim. Nie gderajcie więc jak jacyś podrzędni kupcy na straganie – Elf machnął tylko ręką i odszedł na bok objąć pierwszą wartę.
***
       Grog jak zwykle usiadł w pewnej odległości od ogniska, tak, aby blask bijący od ognia nie oświetlał jego twarzy. Zdjąwszy zbroję i kamizelkę usadowił się wygodniej. Światło emanujące z ogniska idealnie pasowało do brązowej skóry humanoida. W migotliwym blasku tatuaże wydawały się niemal poruszającymi się, żywymi tworami tańczącymi na skórze orka. Grog zaczął recytować modlitwę dziękczynną do swoich przodków. Wypowiadając słowa w tajemnym języku duchów był pewien, że nikt nie zakłuci rytuału. Ork każdego dnia o świcie i po zapadnięciu zmroku zapadał w modlitewny trans łącząc się z duchowym światem jego plemienia. Orki były wyjątkowo wyczulone na emanacje świata zjaw. Tradycją było, że każdy dorosły przedstawiciel tej rasy przechodził serię prób. Jeśli okazał się godny zostawał wtajemniczany w unikatowy język, rytuały i inne obrzędy umożliwiające kontakt z duchami przodków. Orkowie posiadali coś, w rodzaju częściowej pamięci rodowej. Pamiętali fragment wiedzy, jaką posiadali ich przodkowie. Skoncentrowawszy się usłyszał cichy głos wewnątrz głowy. Chwilę później dołączył do nich następny i kolejny. Przodkowie szeptali mu kojące słowa. 
       Coraz więcej duchów nawiązywało kontakt, aż wreszcie ich głosy zmieniły się w cichą, powolną melodię. Oddając się medytacji porzucił doczesne rozważania. Nie myślał już o tym dziwnym, czarnym drakodianinie, ani o tym, gdzie ich prowadzi. Praojcowie powiedzieli mu, że ten smok jest w stanie pomóc orkom odzyskać ich ziemię. Kiedy otworzył oczy wybudzając się z transu ujrzał wpatrującego się w niego człowieka. W blasku ogniska jego zniekształcona twarz wyglądała jak upiorna maska.
   - Czego chcesz? - zapytał ork.
   - Jesteś ciekawszy niż myślałem. Do tej pory miałem was za bandę zdziczałych szaleńców.
   - My orkowie jesteśmy dumnym i starym ludem. Hołdujemy pamięć naszych przodków czerpiąc z niej siłę i natchnienie.
   - Dlaczego nie żyjesz razem ze swoimi ziomkami? Macie przecież swoje tereny.
   - My nie mamy państwa, miast, ani osiedli. Żyjemy w klanach wędrując i czerpiąc z tego, co użyczy nam dzicz. Nie zawsze tak było... Kiedyś mieliśmy własną ziemię, ugruntowaną pozycję. Mój naród został najechany przez wężowy pomiot smoczycy Tiamat. Szukali ziem do powiększenia swojego terytorium. Od tej pory jesteśmy nomadami. Poprzysięgliśmy sobie, że kiedyś odzyskamy nasze miejsce na tym świecie. Ponoć wódz nienawidzi ich równie mocno jak my, choć nie wiem dlaczego.
   - Jesteś wojownikiem? Tatuaże mówią mi, że zostałeś wychowany do walki - rzucił człowiek.
   - Jestem "Trag", czyli władający śmiercią. Podążam ścieżką Pustki i Stali. Nic więcej nie powiem.  Rycerz zastanawiał się przez chwilę nad nowo zdobytymi informacjami.
"Ork jest zamknięty w sobie, nieufny wobec obcych, chyba, że ktoś zasłuży sobie na jego szacunek... No i nie przepada za elfami..."
   - Skoro ja opowiedziałem trochę o mojej rasie, to może teraz ty coś powiesz o sobie. Nosisz templarski pancerz, a jesteś spaczony.
   - Byłem kiedyś paladynem. Krzyżowcy Krwi szkoleni są do walki właśnie z piekielnym pomiotem. Podczas jednej z wypraw mój oddział zapuścił się za daleko... Naszym zadaniem było odzyskanie pewnego przedmiotu. Wyglądał jak pięknie zdobiona broń. Przeor poinformował nas, że nie mamy jej badać, tylko niezwłocznie dostarczyć do niego. Okazało się oczywiście, że to była pułapka. Walczyliśmy dzielnie zarąbując masę wrogów. Na końcu pozostałem sam. Wiedziałem, jaki czeka mnie los. Śmierć razem z braćmi i byłem z tego dumny. Nie ma większej chwały niż taka śmierć. Gdy już czułem swój koniec jakaś ukryta cząstka mojej świadomości przejęła kontrolę. Sięgnąłem po zakazany miecz... Nie była to zwykła broń, lecz więzienie dla demona renegata. Sprzeciwił się swoim panom. Był jednak w jakiś sposób dla nich cenny. Dlatego postanowili go uwięzić. W momencie, kiedy chwyciłem za broń przeszył mnie straszliwy ból. Moje ciało zaczęło płonąć. Wpadłem w szał rozgramiając pozostałe na placu boju diabły. Leżąc poraniony wśród sterty czekałem na śmierć. Przyglądałem się wciąż trzymanemu w dłoni mieczowi, gdy spostrzegłem, że trzymająca go ręka poczęła się zmieniać. Nim się spostrzegłem połowa mojego ciała została zainfekowana. Przemieniający mnie demon uleczył moje rany. Dzięki temu zdołałem się chociaż częściowo obronić przed splugawieniem. Połowa mojego ciała sie zmieniła, zbroja zrosła się ze skórą. Również moja psychika została zbrukana, dlatego jestem tutaj z wami. Część mnie wie że źle czynię, ale jest bardzo szybko zagłuszana. Jak widzisz mam dość własnych problemów, żeby przejmować się jeszcze innymi. Wolę pozostawać sam. Wtedy łatwiej mi nad sobą panować.
   - Nie ma to jednak znaczenia. Musimy trochę odpocząć, jeśli ma nas czekać walka - po tych słowach opętany oddalił się poza krąg światła pozostawiając orka samego.
***
         Kolejny dzień samotnej wędrówki nie różnił się od pierwszego. Szóstka zmierzała we wskazanym im przez smoka kierunku starając się nie rzucać w oczy.
        Gdy wieczorem zatrzymali się na spoczynek panowała nieznośna cisza. Po ostatniej, nocnej wymianie zdań nikt nie miał ochoty na towarzystwo. Ustalili kolejność wart i udali się na spoczynek.
***
       Do czuwającego elfa podszedł człowiek.
   - Nie czujesz się nie na miejscu przyjacielu? – zapytał.
Sevris podniósł na niego wzrok. Brwi podniosły się pytająco.
   - Jesteśmy najnormalniejsi z nich wszystkich. Ork, ogr, drako dianie… Wszystko to gadające potwory. Tylko nasze rasy Są wystarczająco ucywilizowane, żeby brać je na poważnie. – Szeptał Garius
   - Wy wszyscy powinniście kłaniać się mnie. – odparł elf. – Pochodzę z jednego z najszlachetniejszych rodów, jaki teraz istnieje. Moi przodkowie wywodzą się prosto z królewskiej rodziny.
   - Tak? Jaki to ród?
   - Nie twoja rzecz. Jestem drugim synem i najbliższym pretendentem do objęcia przewodnictwa, a raczej byłem… Zostałem wyklęty przez ta bandę tchórzliwych śmieci.
   - Musiałeś sporo osiągnąć, żeby wyłączyli cię z rodziny. Z tego, co wiem spotyka to tylko tych, którzy dopuścili się najgorszych zbrodni.
   - Podczas jednego z nocnych polowań zapędziłem się ze swoim oddziałem za daleko. Zostaliśmy napadnięci przez spaczone, dzikie bestie. Pech chciał, żer zostałem ugryziony przez samca alfa. Wpadłem wtedy w szał tak wielki, że pozabijałem wszystkie pozostałe stwory i swoich towarzyszy. Kiedy wróciłem do miasta w moich żyłach nadal buzowała adrenalina. Ojciec wypytując mnie, co się stało powiedział pare słów za dużo. Pomimo, tego, że zostałem magicznie wybadany i rzekomo uzdrowiony rzuciłem się na niego. Gołymi rękoma rozerwałem mu gardło. Niemal udało mi się zabić i matkę, gdy mnie schwytano. Osądzono, że jestem przeklęty. Wyrzekły się mnie wszystkie elfy. Zostałem wygnany i od tamtej pory błąkam się, jak inni banici. Bez celu, bez nadziei na przyszłość. Więcej nie musisz wiedzieć.
   „-Zwłaszcza tego, że te bestie to wilkołaki i sam nim teraz jestem.” – pomyślał Sevris, po czym oczyścił umysł i zapadł w medytacyjny trans.
                             
***
        Kiedy następnej nocy księżyc minął północ miała się dokonać zmiana warty. Złe Oko miał zastąpić elfa, jako, że kilka godzin po środku nocy było dla niego najbardziej „optymalne”,  jak to lubił określać. Ponoć w tym czasie najlepiej przyswajał znane tylko sobie zaklęcia i rytuały. W chwili, gdy dwugłowy ogr minął ognisko zderzył się w czymś w mroku.
   - Co to być? Jak w to przywale to… - zaczął Grzmot, gdy obie głowy ujrzały dobrze znane zielone oczy. Mroczna sylwetka Ragrosa wtapiała się całkowicie w ciemność nocy.
- Niezbyt przykładacie się do pilnowania obozu – słowa czarnołuskiego zabrzmiały dziwnie głucho w ciszy nocy.
   - Szef być tu długo. Widzieć szefa po drugiej stronie ognia. Czemu szef nic nie robić? – zapytał Grzmot.
       Złe Oko popatrzył na drugą głowę. Wyraz jego pyska przedstawiał całkowite zaskoczenie.
   „Skąd ten idiota mógł się zorientować, że pojawiła się wielka , czarna gadzina? Moi magiczni szpiedzy nic nie wykryli” – zastanawiała się jednooka Glowa.
   - Daj pozostałym jeszcze godzinę. Później ruszamy. Musimy dostać się do Miasta Świątyń przed pojawieniem się pierwszego brzasku. Dziś jest Święto Przesilenia, więc większość będzie w kaplicach i świątyniach.
***
        Dwugłowy gro zbudził wszystkich zgodnie z poleceniem czarnołuskiego.
Z początku gardłowe przekleństwa rozbrzmiewały w ciszy nocy. Komentarze ucichły jak ścięte nożem, gdy budząca się czwórka dostrzegła zbliżającego się smoka. Ragros zlustrował ich wzrokiem, po czym wskazał elfowi, aby podążył za nim.
       Zatrzymał się w sporej odległości  od obozowiska. Nie było już słychać głosów zbierających się do drogi humamnoidów, ani ich własnych słów.
   - Czego ode mnie żądasz smoku?
   - Nie kpij ze mnie. Wiem kim jesteś.
Potężna pazurzasta ręka zamknęła się na twarzy Sevrisa.
   - Zbudź się Graght! Ukaż się Graght serg! – na dźwięk tych słów ciałem elfa wstrząsnął dreszcz. Jego czarne do tej pory włosy przybrały kolor krwi. Kończyny poczęły się wykręcać pod dziwnym kątem.
        Ragros przygniótł szamoczącego się więźnia. Przytrzymując go kolanami splunął na ziemię obok jeńca. Jego żrąca ślina poczęła wżerać się w ziemię. Z pasa wyciągnął mały woreczek. Wysypując jego zawartość na bulgocząca maź rozpoczął inkantację.
   „Grath serg ires serat artos set
Terag irh rag gra stos ihreg arh…”
       Odchylił głowę Sevrisa, tak aby odsłonić pokrywający się w zastraszającym tempie sierścią kark. Pazurem wymieszał wysypany proszek i nabrał żółtawą substancje na palec. Używając pazura, jak noża począł wycinać w skórze szyi tajemnicze znaki. Sevris rzucał się coraz bardziej. Pokryte krwistoczerwonym futrem ciało rosło w oczach. Smok mocniej przygniótł to, co niedawno było elfem.
   „…irges ragoth brax xaros hergot
Traht ihtes arah grax hres jargoth…”
Delikatne palce zmieniły się w pazurzaste dłonie…
„…sergh arog urhe itros terax noh
Ergos ratog bero orgis teras grah”
       Ragros puścił coś, co było teraz kotłującym się kłębowiskiem sierści.
Przed smokiem stanął humanoidalny wilk. Wilkołak w najczystszej postaci. Pazurzaste ręce, wypełniony ostrymi kłami pysk i czerwone futro. Pozbawione tęczówek i źrenic oczy spojrzały na czarnołuskiego. Z gardła wyrwał się dudniący warkot. Obnażone kły pobłyskiwały wzbierającą śliną. Owłosiona łapa podniosła się do ciosu.
   „…Grax erogh serg aros ragoth trax!”
Łapa zatrzymała się w połowie uderzenia. Całkowicie białe oczy popatrzyły na Ragrosa.
   - Rozumiesz mnie prawda? – zapytał
Wilkołak kiwnął łbem
   - Możesz się kontrolować? Nie ciągnie cie do polowania?
Kolejne przytaknięcie.
        Smok uśmiechnął się paskudnie. Wyciągnął rękę w stronę przemienionego Sevrisa. Na dłoni leżał długi, wąski sztylet wykonany najprawdopodobniej z kości.
   - Niedaleko stąd jest wejście do śluzy. Pilnować go będzie pojedynczy strażnik. Unieszkodliw go tym ostrzem. Wystarczy jedno ukłucie. Nie zabijaj go, bo to wzbudziłoby zamieszanie. Rozumiesz?
Wilkołak kiwnął łbem. Chwycił sztylet, po czym zniknął równie bezszelestnie, jakby był wyszkolonym elfim tropicielem.
***
        Przemieniony Sevris podkradł się do wejścia do kanału. Jego wyczulony węch wyłapał zapach przypominający gnijące rośliny. Drakodianin strażnik nie generował takiej woni. Kolejna chwila badania otoczenia… Nozdrza wychwyciły kolejne dwa tropy, których jeszcze nigdy nie czół. Jego umysł nie pracował w normalny sposób. Zwierzęcy instynkt przejął kontrolę nad zawsze opanowanym elfem. Wilcze zmysły zlekceważyły ukrytych wrogów. Sevris zmienił swoje położenie względem drakodianina. Sekundę później srebrny nóź poszybował w powietrzu trafiając strażnika między łopatki. Wilkołak nie zdążył przypatrzeć się, jak jaszczur osuwa się powoli na ziemię. Czułe uszy wyłapały odgłos łamanych gałązek poszycia, gdy ktoś próbował się do niego podkraść. Szybkim ruchem odskoczył w bok uderzając pazurami. Szpony trafiły w metal. Sevris zauważył masywną humanoidalną sylwetkę.                                               
         Ociekający wodą stwór  przypominał połączenie jaszczurki z żabą. Błoniaste kończyny pokryte łuskami, wydłużony pysk o płazich oczach i masywny ułatwiający pływanie ogon. Stwór odziany był w zbroję z dziwnego, połyskliwego metalu. W pokracznych dłoniach trzymał trójząb. Zmiennokształtny nie czekając, aż przeciwnik zareaguje pierwszy skoczył prosto na stwora. Wilkołak wczepił się pazurami w dziwoląga. Zębate szczęki zacisnął na odkrytym gardle strażnika. Poczół ukłucia bólu, gdy potężne łapy poczęły uderzać go w klatkę piersiową i brzuch. Nie zważał jednak na nic dalej zaciskając coraz bardziej morderczy uścisk szczęk. Potwór powoli słabł. Uderzenia ustały. Łuskowate nogi ugięły się pod ciężarem obu stworzeń.
        Kiedy napastnik padł Sevris zawył przerażającym, przepełnionym rządzą krwi wyciem. Pomimo ran zerwał się do biegu. Jego mocne nogi niosły go w szybkim tempie w stronę obozowiska. Kiedy znajdował się niedaleko miejsca popasu jego ciałem wstrząsnął potworny dreszcz. Zaraz po nim nastąpił kolejny. Wilkołak począł się kurczyć. Futro zniknęło zastąpione przez elfią skórę. Pazury i kły zmieniły się na powrót, tak jak reszta ciała. Przemiana trwała jakiś czas i gdy na trawę upadł elf jego wyczerpanie było tak wielkie, że ledwie mógł oddychać.
   - Udało ci się? – rozległ się cichy głos
   - Straż… strażnik był… tylko… przynętą – sapał elf.
         Ragros siedział oparty o pień ogromnego drzewa. Przymknięte oczy powodowały, ze jego łuskowata skóra zlewała się z otoczeniem i nie było żadnych kontrastujących z nią punktów.
        Smok dał Sevrisowi trochę czasu, aby uspokoił się jego oddech i szybko bijące serce. Elf szybko doszedł do siebie, po czym zaczął mówić.
   - Wejście pilnuje jeden drakodianin. Nie byłoby to żadnym problemem, gdyby nie ukryte przed wzrokiem obcych wytresowane bestie. Zagryzłem jedną, ale pozostało ich jeszcze kilka. Nie wiem dokładnie ile. Za dobrze maskują swój zapach.
        Ragros pokiwał w ciemności głową. Przypuszczał, że nawet tak marnego i oddalonego od miasta wejścia będą strzec strażnicy bardziej skuteczni, niż jeden znudzony drakodianin.
   „Pora ruszać… Muszę dostać się za mury nim wzejdzie słońce.” – pomyślał smok.

Rozdział 13

        Grzmot zamachnął się uderzając swoją kolczastą maczuga w jeden z pysków hydry.
   - Stwór zaryczał z bólu. Odrzucając łeb do tyłu niemal
wytrącił broń z ręki ogra. Złe Oko wykrzykiwał magiczne inkantacje rażąc stworzenie strumieniami ognia, ale pomimo tego przypalone łby odrastały. Pozostali z małej grupy czarnołuskiego walczyli z tymi samymi humanoidami, którego zagryzł przemieniony Sevris.
    - Spalcie mu serce! - ryknął Garius. - Rzucił się biegiem w stronę wielogłowej bestii. Za nim podążyli Ragh i Ghar'ruk.
       Przechylone cielsko odsłoniło delikatne podbrzusze. Drakodianin dopadł do wrażliwych części ciała i uderzył. Zakrzywione ostrze topora wbiło się w miękką tkankę rozcinając mięśnie i skórę. Kolejne uderzenie zgruchotało kości. W momencie, kiedy stwór odzyskał równowagę były gladiator uderzył po raz ostatni prosto w odsłonięte organy. Ostrze właśnie miało  uderzyć w serce, ale zamiast tego przecięło powietrze. Cielsko bestii poczęło się rozmywać niczym rozrzedzająca się mgła. Ponad połowa pozostałych gadzich mutantów również zniknęło.
       Ragros i Złe Oko zdali sobie sprawę, że tak naprawdę większość z przeciwników była iluzjami. Potężnymi iluzjami zdolnymi się urzeczywistnić, jeśli ktoś w nie uwierzy. Kiedy wszystkie miraże zniknęły parę prawdziwych żaboli zostało zlikwidowanych.  Ghar'ruk podszedł do nieprzytomnego drakodianina i szturchnął go nogą. Śpiący nawet nie jęknął. Trucizna zbyt dobrze trzymała go w swoich objęciach.
   - Serh, co z nim? Wydaje mi się, że już kiedyś widziałem takie ozdoby - wskazał pazurem naszyjnik i bransoletę. - Czarownice dawały je nieprzydatnym samcom wysyłanych z najgorszymi misjami. Twierdziły, że przedmioty te są zaklęte i jeśli zostanie zraniony straż w mieście się o tym dowie. Oczywiście było to kłamstwo, ale pozwalało wpływać na niewarte zachodu osobniki.
   - Zostawcie go. Usuńcie resztę ciał. Ma tu wyglądać jak wcześniej - mówiąc to podszedł i wyciągnął z ciała nieprzytomnego srebrny nóż.
       Cała grupa podeszła do zarośniętego wejścia. Kraty były pordzewiałe, ale dobrze zabezpieczone. Środek przejścia zajmował metalowy krąg z wyrytymi na mim dziwnymi znakami. Wąska strużka ścieków wypływała z kamiennego koryta.
       Ghar'ruk przyjrzał się bliżej symbolom, po czym zaczął obracać pierwszy z pięciu ruchomych pierścieni. Ustawiwszy odpowiednią kombinację znaków zabrał się za drugi rząd. Drakodianin w szybkim tempie rozszyfrował ciąg znaków. Gdy ostatni symbol znalazł się na swoim miejscu krata zadrżała, po czym otworzyła się z cichym zgrzytem. Towarzyszył temu odgłos rozrywanych korzeni. Kiedy reszta grupy wchodziła do kanałów smok gestem ręki nakazał podejść drakodianinowi.
- Byłeś strażnikiem świątynnym w tym mieście. Należysz do Ts’rukh – było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie i Ghar’ruk wiedział, że musi wyjawić całą prawdę.
   - Tak Serh pochodzie stąd. Byłem kiedyś jednym z Panów Wojny. To grupa wywodząca się ze wszystkich największych klanów Ts’rukh. Wybiera się sześciu najlepszych wojowników uzdolnionych zarówno w walce, jak i technikach wojskowego planowania. W zależności od zasług każdy otrzymuje coś w rodzaju odznaczeń. Runicznie zapisane  miedziane płytki przymocowuje się do szczęki. Większość ma dwie, ale są tez tacy, którzy zasłużyli na trzy lub cztery.
          W momencie, gdy wybucha wojna szóstka wybiera spośród siebie najlepszego. Mianuje się go „Serh” wodzem i władcą. Jako, że miastem rządzą czarownice, to jest jedyny wypadek, gdy władza przypada samcowi. Nikt o tym nie wie poza kapłankami i Serh’em, że tak naprawdę rządy powinien sprawować potomek Szmaragdowookiego Tyrana. Tron czeka na powrót prawowitego władcy. Czeka na ciebie Serh. Ty jesteś Jego synem. To tobie należy się władza – mówiąc to pochylił głowę w geście szacunku.
   - Dlaczego zostałeś wyklęty?
   - Kiedy dwie setki lat temu wojna podeszła pod nasze wrota mieliśmy wybrać z naszej szóstki wodza. Wszyscy poparli najgorszego z możliwych kandydatów. Nie wiem, czy byli w zmowie, ale sprzeciwiłem się temu. To przegłosowania potrzebna jest jednomyślność. Wiedziałem, że swoją decyzją podpisuje na siebie wyrok śmierci. Postanowiłem uciec mając szaleńczą nadzieję, iż kiedyś odnajdę prawdziwego dziedzica i pomogę mu odzyskać należne mu miejsce.
       Czarnołuski kiwnął tylko głową i ruszył do przejścia. Znając rozkład i strukturę miasta drakodianin prowadził grupę przez sieć tuneli. W pewnym momencie, kiedy doszli do kolejnego skrzyżowania zatrzymał się oświadczając.
   - Gdzieś tu jest pułapka. Kiedy uciekałem rozbroiłem ją, ale od tego czasu na pewno zmienili system zabezpieczeń.
Ogr stanął obok czarnołuskiego.
   - Magiczne pułapki to nie problem – mówiąc to wskazał końcem kostura skrzyżowanie. W kuli, która wieńczyła różdżkę coś się poruszyło. Gdy pozostali przyjrzeli się bliżej dostrzegli poruszające się wewnątrz sfery oko.
   - Sidła zastawione są w prawej i północnej odnodze gdzieś na wysokości metra – odparł Złe Oko.
   - Można coby jakimś ktosiem rypsnąć! – zachichotał Grzmot.
   - Ciekawa propozycja ogrze. Kogo rzucimy jako pierwszego? Może ciebie skoro tak się wyrywasz? – zapytał smok
Wszyscy wybuchli powstrzymywanym śmiechem widząc minę dwugłowego humanoida.
   - Mam lepszy pomysł. Pomoże nam mój mały przyjaciel – stwierdził czarnoluski.
       Na ramieniu Ragrosa ukazał się mały demon. Wyglądał, jak nieowłosiona małpa z gadzim ogonem i dziwaczną głową. Pysk otwierał się na wszystkie cztery strony, jak u mięsożernego czerwia. Rzędy ostrych zębów błyszczały nienaturalną bielą. Najciekawszy był jednak język. Długi i wąski kończył się ostrym kolcem. Całość była praktycznie niewidzialna i można było go zobaczyć dzięki ruchom powietrza, jakie powodował. Dwie pary oczu lustrowały otoczenie w poszukiwaniu pułapek. W momencie, gdy dostrzegł pierwszą z nich jednym susem znalazł się w połowie odległości pomiędzy grupą a ukrytą przeszkodą. Demon wspiął się na ścianę i przyjrzał się jeszcze raz strukturze pułapki. Wydał z siebie dziwaczny dźwięk, po czym wbił język w kamienie. Całe jego ciało poczęło pulsować od wysączanej magii.
       Jaki czas trwało absorbowanie zaklęcia. Gdy demon skończył natychmiast ruszył do następnego źródła magicznej energii.
   - Czy to prawda, ze pod dolnym miastem znajduje się ukryte miasto? – zapytał drakodianina smok
   - Nie wiem, czy nadal istnieje, ale w czasach, gdy opuszczałem miasto funkcjonowało na pełną skalę. Aby się tam dostać trzeba mieć sporo sojuszników. Wejścia są tajne i pilnie strzeżone. Ponoć, gdy uciekałem przechodziłem przez obrzeża tego miasta, ale nie jestem w stanie dokładnie odtworzyć drogi, którą pokonywałem.
   - To małe plugastwo radzi sobie całkiem nieźle – skomentował elf. Do tej pory doszedł w pełni do siebie, po wymuszonej transformacji. W głębi oczu widać było czającą się zwierzęcą dzikość.
       Kilka chwil później zobaczyli, jak już trzy razy większy czart wlecze się w ich kierunku tak wolno, jakby przed chwilą pożarł dorosłego draka. Już miał minąć podróżników, gdy runiczny miecz spadł na jego łeb rozcinając demona na pół.  Wszyscy popatrzyli zdziwieni, na czarnołuskiego.
   - Ten pomiot żywi się magią, zwłaszcza magią nieożywionych przedmiotów. Kiedy już zasmakuje jej na jakimś planie egzystencji nie spocznie dopóki się nie nasyci. Pożarł wszystkie pułapki i staliśmy się najbliższym źródłem pożywienia. W miarę konsumowania coraz to większych ilości magii sam też ulega metamorfozie. Potrafi zwiększać swoją moc bez ograniczeń. Ten był bardzo młody. Dzięki temu zdołałem go oszukać i namówić do wykonania dla mas przysługi.
        Garius przyjrzał się martwemu demonowi. Fragment jego ciała zapalił się samoczynnie pozostawiając po sobie jedynie garść popiołu.
   - Ruszać się. Nie ma czasu na przemyślenia. Zostały nam niecałe dwie godziny, żeby znaleźć się w obrębie murów dolnego miasta. Jeśli nam się nie uda będziemy musieli czekać do następnego przesilenia, a to będzie pretekstem, żebym was pozabijał.
Ghar’ruk po raz kolejny objął przewodnictwo prowadząc pozostałych znanymi sobie korytarzami.
   - Zaraz dotrzemy do granic przemytniczych wpływów podmiata. Aby przejść trzeba zapłacić. Inaczej ściągnął na nas masę najemników.
   - Chyba sobie kpisz, że będziemy płacić bandzie łuskowatych opryszków?! – warknął człowiek. Szara część twarzy zaczęła pulsować tak, jak zawsze, gdy wpadał w gniew.
   - Nie musimy wcale spotkać tych drakodian – odparł Złe Oko.
   - A niby jak chcesz przejść przez ich terytorium? – zapytał Grog.
   - Cienie też muszą uiszczać zapłatę? – zapytała tajemniczo jedna z głów.
   - Jeśli jesteś w stanie nas przeprowadzić, to na co czekasz? – odparł Ragh
   - To nie jest takie proste, jak się wydaje.
   - Po tym strasznie baniak boleć – dodał Grzmot.
Ogr rozpoczął inkantację. Słowa zaklęcia wypowiadane były w tak dziwacznym języku, ze nie dałyby się powtórzyć mimo wielokrotnego słuchania. Intonacja stopniowo narastała by nagle przejść niemal do szeptu. Ciała jego towarzyszy zaczęły blednąć. Stawały się coraz bardziej niematerialne.
   - Idziecie za mną. Jeśli ktoś się oddzieli niech zmierza cały czas na północ. Przy trzecim skrzyżowaniu zmienimy kierunek na zachodni, dzięki czemu znajdziemy się pod opuszczoną częścią dolnego miasta. Zazwyczaj znajdują się tam najgorsze speluny. Nikt nie będzie sobie zawracał głowy patrolowaniem tego miejsca – dodał Ghar’ruk
       Cała siódemka ruszyła w dalszą drogę. Mijali ulice podziemnego miasta i ich mieszkańców. Nikt nie zwracał uwag na przemieszczające się wzdłuż budynków cienie. Drakodianie byli zbyt zajęci przestępczymi procedurami, by przyglądać się otoczeniu. Grupa czarnoluskiego zatrzymała się nagle, gdy na środku dobrze oświetlonego placu pojawił się patrol straży. Dobrze uzbrojonej straży.
      Ragros rozejrzał się, lecz nie dostrzegł nikogo poza zbliżającymi się najemnikami. Jeden z nich miał dziwacznie wyglądającą przepaskę na oku. Wprawiony był w nią oszlifowany onyks. Nie wiedział, czemu, ale wydawało mu się, ze drakodianie zdaja sobie sprawę z ich obecności. Czarnołuski katem oka dostrzegł, iż ork i elf znikają z pola widzenia z zadziwiającą szybkością.
       Kiedy strażnicy zatrzymali się kilka kroków od przemienionych podróżników było wiadomo, że zostali odkryci. Dochodząc do tego samego wniosku ogrzy mag przerwał zaklęcie.
Obie głowy zaczęły kręcić się i mrużyć oczy. Marszczyły przy tym czoła, jakby zmagały się z silną migreną.
   - Kim jesteście? Co tu robicie? Skąd się tu wzięliście? – zaczął pytać dowódca wojowników.
   - Nie twoja to rzecz wiedzieć, co nas tu sprowadza. Nie macie władzy w podziemnym mieście – odparł czarnołuski.
Strażnicy przyjrzeli mu się. Na ich pyskach było widać zdziwienie. Ich dowódca otrząsnął się najszybciej.
   - Nie wiem, kim jesteś, ale masz stare informacje. Od przeszło dziesięciu lat rada przymyka oko na to, co się tu dzieje Handlarze dostają również tu ochronę straży  w zamian za pokaźne daniny płacone dla Górnego Miasta.
   - Chcesz, żebym uwierzył, że przemytnicy, handlarze niewolników i najemni skrytobójcy płacą haracz kapłankom w zamian za ochronę, którą są w stanie sami zapewnić? - Wtrącił się Ghar’ruk
      Czarnoluski dostrzegł za plecami jednego z drako dian błyszczące oczy orka. Kiwnął lekko głową jednocześnie wolnym ruchem kierując dłoń do rękojeści miecza.
   - Dość tego! Nie będę wdawał się w dyskusje z obcymi. Brać ich!
       W momencie, kiedy padły te słowa topór wbił się w plecy jednego ze strażników. Po drugiej stronie kręgu strażników dwa zakrzywione ostrza przecięły tętnice szyjną drugiego wojownika. Umierający wił się w męczarniach widząc jednocześnie zaczynającą się walkę. Gdy minął element zaskoczenia okazało się, że strażnicy są godnymi rywalami. Grog wymachem topora odbił nadlatujący miecz. Zmieniając ustawienie stóp wykonał młynek trzymając stylisko broni jedną ręką zmuszając napastnika do cofnięcia się.
       Z każdym kolejnym ciosem wzrastał w nim dziwaczny stan skupienia. Oczy stały się całkowicie białe. Oddech wyrównał się, zmysły wyostrzył. Nie był to szał w jaki potrafił wpadać czarno łuski. Zwielokrotniający jego siłę bitewny gniew. Przypominało to raczej pewien rodzaj transu. Wyzbycie się zbędnych myśli skupiając się na odruchowym reagowaniu na poczynania przeciwnika. Orki zwały to drogą Pustki i Stali. Zręcznym ruchem zmienił uchwyt łapiąc topór tuż pod obuchem, aby zablokować cięcie wymierzone znad głowy. Odpowiedział krótkim uderzeniem płazem ostrza w pysk przeciwnika. Słychać było odgłos łamanych zębów i pękającej szczęki.   
       Zmieniając po raz kolejny ustawienie stóp wykonał pełen obrót unikając serii niezdarnych pchnięć. Wojenny trans osiągnął swój najwyższy poziom. Tatuaże pokrywające całe ciało orka zaczęły lśnić, a on sam zaczął poruszać się z taką gracją i szybkością, że drakodianin nie był wstanie dostrzec nadlatujących ciosów. Ostatnie poziome cięcie zdjęło głowę z barków strażnika.
***
       Sevris wykonał salto w tył unikając nadlatującej halabardy. Elf zaczynał sobie zdawać sprawę, ze jego broń nie na wiele się zda przy opancerzonym i do tego łuskowatym przeciwniku. Będąc o wiele szybszym od przeciwnika zdążył już zadać sporo ciosów, ale wąskie klingi elfich mieczy nie wyrządzały mu dużych szkód. Wiedział, ze musi użyć jakiegoś podstępu, jeśli nie chce zginąć. Nie opanował jeszcze na tyle dobrowolnej przemiany, aby zdołał przybrać swoją drugą formę.
      Elf uchylił się przed kolejnym atakiem. Zrobił krok w tył i stracił równowagę. W momencie, gdy Sevris upadł na ziemię pojawił się nad nim drakodianin. Przygniótł mu jedną rękę.  Wiedząc, ze już wygrał wyciągnął zakrzywiony nóż. Pochylił się nad przeciwnikiem i rzekł.
   - Zanim cię zabiję odetnę sobie twoje uszy. Ponoś dobrze wyglądają na naszyjniku – mówiąc to zbliżył ostrze do twarzy ofiary.
       Już miał coś dodać, gdy druga ręka elfa wystrzeliła niczym atakujący wąż wbijając wąską klingę w otwarty pysk przeciwnika. Pojedynczy dreszcz wstrząsnął strażnikiem, który upadł tuż obok Sevrisa.
***
     Drugi wojownik padł martwy pod nogami ogra.
- Ty przestać machać kijkiem i paplać gupoty! – ryknął Grzmot – Nie mieć przez ty zabawy!
- Będziesz miał jeszcze nie raz okazję do pomachania tym spróchniałym kawałkiem drewna. Nie mamy teraz czasu na zabawę. Chcesz rozzłościć smoka? – zapytał Złe Oko – Wiedział doskonale, że jedyną osobą jaką szanuje jego druga połówka jest właśnie czarno łuski.
Wyrecytował szybko kolejne zaklęcie.
Strumień fioletowego światła uderzyły w najbliższego drakodianina spopielając go w ułamku sekundy. Ruchem reki skierował strumień promieni na kolejnego wojownika. Niszczycielskie zaklęcie zniszczyło trzech przeciwników, gdy napotkało na niewidoczną barierę. Złe Oko dostrzegł przywódcę grupy wykonującego skomplikowane gesty. Gesty jakiegoś zaklęcia. Siła woli ogra osłabła do tego stopnia, że magiczny strumień zgasł. Jednooka głowa ledwie mogła złapać oddech. W momencie, gdy drakodianin kończył inkantację z jego piersi wyłoniła się połowa runicznego miecza. Kościste ostrze połyskiwało złowrogo czerwonym żyłkowaniem.
***
        Kiedy wszyscy strażnicy leżeli martwi Ragros rozejrzał się po swoich. Większość wyszła z walki prawie bez szwanku. Tylko minotaur wyglądał gorzej. Całe jego futro od pasa, aż po masywną szyję poplamione było krwią. Prawdopodobnie większość z niej była jego własna. Opierał się ciężko na młocie łapiąc powietrze wielkimi haustami. Gdy zobaczył przyglądającego mu się czarnołuskiego wyszczerzył zęby w uśmiechu.
   - Dobra walka. Dawno się nie zmęczyłem wymachując Rozgniataczem - mówiąc to wyciągnął z pasa przytroczonego do szerokiej piersi niewielka buteleczkę z zielonożółtym płynem. Opróżniwszy zawartość rzucił puste naczynie na ziemię i rozbił kopytem.
   - Pozbierajcie ciała. Trzeba znaleźć jakąś ciemną norę i je tam pogrzebać. Nie chcę, żeby więcej takich patroli pojawiło się w pobliżu – polecił smok
Pozostali przeszukali zwłoki. Zaciągnęli je do najbliższego zaułka. Wrzucili ciała Do jednego z opuszczonych budynków noszącego ślady pożaru. Nikt nie zauważył poruszającego się wewnątrz cienia.
       Czarnołuski przyjrzał się polu walki. Kamienne płyty poznaczone były szkarłatnymi plamami krwi. Plamami, które mogły doprowadzić straż na jego trop. Nachylił się nad największą z nich. Zamoczył pazur w posoce, po czym zaczął wyrysowywać na kamieniach magiczne symbole. Znaki nie były nadzwyczaj skomplikowane, ale nie należały tez do najprostszych do wykonania zwłaszcza na kamieniach podłoża. Skończywszy otoczył je kręgiem i wypowiedział kilka cichych słów. Przyłożył otwartą dłoń do kręgu w momencie, gdy pojawił się jego pierwszy rozbłysk.
       Krew poczęła wnikać w strukturę podłoża pozostawiając miejsca, w których się znajdowała całkowicie czystymi. Niespodziewanie przy Ragrosie pojawiła się postać odziana w szary płaszcz.
   - Zastanawiałem się, kiedy się ujawnisz. Przypuszczam, że siedzenie na dachu spalonej rudery nie jest ciekawym zajęciem – odezwał się czarno łuski.
Spod pół okrycia słychać było cichy chichot. Postać odrzuciła kaptur. Twarz zakrywała mu biała maska. Błyszczące czerwienią wizjery nie pozwalały dostrzec prawdziwych oczu.
        Sądząc po nagiej skórze i wzroście można było przypuszczać, że przybysz był najprawdopodobniej człowiekiem. Odkryte ramiona były muskularne, a co za tym idzie wprawne w zadawaniu bólu. Całość rąk zakrywał misterny tatuaż przedstawiający wijącego się węża. Jego głowa niejako wgryzała się w prawą dłoń, by okręcać się swoim łuskowatym cielskiem wokół przedramienia i ramienia. Część rysunku znikała pod szarym bezrękawnikiem, aby ukazać się na drugiej ręce. Zakończony żądłem ogon wytatuowany był na lewej dłoni.
- Mój pracodawca jest wami zaciekawiony – przemówił zamaskowany. – jego glos był niski i spokojny. – Chciałby się z wami spotkać. Ma dla was pewną propozycję, która jak mniemam powinna być równie interesująca dla obu stron.
   - Kim jest twój pan i czego od nas chce? – zapytał smok. Lustrował czujnym spojrzeniem nieznajomego. Doświadczenie nauczyło go ostrożności, w stosunku do wszystkich, którzy wiedzieli, lub domyślali się kim jest.
   - Nie jestem upoważniony do udzielania takich informacji. Jeśli jesteś zainteresowany, to spotkanie ma się odbyć w zaułku Noży niedaleko na północ stąd. Szef będzie czekał tam za godzinę. Jesteście nowi w Dolnym Mieście, ale sporo gildii dużo by wam zapłaciło, aby mieć was w swoich szeregach.
Uderzenie serca później po przybyszu nie pozostał żaden ślad. Zniknął pozostając całkowicie na widoku. Świadczyło to o jego ponadprzeciętnych umiejętnościach.
   - Serh może powinieneś może powinieneś rozważyć propozycję tego gładkoskórego? W dolnym mieście nie czeka nas nic ciekawego, a mając wpływy w Podmieście byłoby ci łatwiej zdobyć posłuch u pozostałych gangów Miasta Świątyń.
   - Sugerujesz, że mama być czyimś sługusem?
   - Nie Serh, ale jeśli zaczniemy działać w zorganizowanej grupie mającej wpływy i kontakty zyskamy takie same możliwości. Nie widziałem nigdzie przywódcy klanu, którego nie można by obalić, bądź ośmieszyć. Nie jest też powiedziane, że szefa musi zastąpić jego prawa ręka – odparł Ghar’ruk.
   - Widzę, iż mamy podobne podejście do niektórych spraw. To dobrze – mówiąc to klepnął drakodianina w bark. Odchodząc rzucił.
   - Niech będzie. Spotkam się z tym kimś. Jeśli mi się nie spodoba zawszę mogę go zabić.
      Słysząc to były strażnik prychnął rozbawiony.
***
         Miejscem spotkania okazał się obskurny zaułek. Ragrosa otaczały na wpół zburzone lub spalone budynki, pojedyncze ściany i sterty gruzu.
Godzina minęła, ale nie było nikogo widać. Czarnołuski już miał wracać do swojego oddziału, gdy wyczuł gromadzącą się niedaleko magiczną energię. W jednej chwili pojawiła się przed nim dziwaczna istota. Lewitująca, łuskowata kula zaopatrzona była w ogromną gębę wypełnioną szablastymi zębami. Stworzenie miało pięcioro oczu. Centralne było dwa razy większe od pozostałych. Znajdowało się dokładnie na środku kulistego cielska. Pozostałe gałki oczne otaczały je po jednej z każdej ze stron. Z pleców wyrastały cztery wyrostki przypominające pajęcze odnóża zaopatrzone na końcu w zakrzywione haki.
   - Ty jesteś szefem tego gładkoskórego zasłaniającą pysk tą śmieszną maską?
W głowie smoka zabrzmiała odpowiedź.
   „Tak jestem panem mistrza Ka’a”
   - Mistrza? Ma nad sobą bat, więc jak może być „mistrzem”?
   „Ka’a jest moim najlepszym agentem. Nikt nie dorówna mu w walce i sztuce zadawania bólu. Jak już zauważyłeś nie mam zbyt sprawnych kończyn. On jest moim ramieniem. Ramieniem, które zadaje ból”
   - Czego chcesz ode mnie? Masz już dość lojalnych sług.
   „Jedynie lojalny jest tylko Ka’a. pozostali są kupionymi szumowinami. Ich lojalność zależy od ilości złota w sakiewce”
   - Tak więc?
   „Wiem, że pragniesz się dostać do Miasta Świątyń. Nie interesuje mnie, co zamierzasz, dopóki twoje knowania nie mają wpływu na moje interesy. Nie dostaniesz się tam jednak. Przynajmniej przez najbliższy czas. Wybuchły zamieszki, a co za tym idzie wzmocniono i zwiększono ilość patrolujących miasto strażników. Zaprzęgnięto do pomocy nawet część Straży Świątynnej. Grupa, z która walczyłeś to tylko słabo uzbrojony patrol wysłany do naszych tuneli, aby zachować pozory jakiejkolwiek kontroli.”
   - Co zatem proponujesz? Co możesz mi zaoferować w zamian za moje usługi? – zapytał smok.
   „Mogę ci zagwarantować w pełni wyposażone laboratorium i swobodę w prowadzeniu eksperymentów. Twoi podwładni będą podlegać tylko tobie, ale będziesz wykonywać zlecone przeze mnie, lub moich zastępców zlecenia. Oczywiście ty będziesz przekazywał im cele. Tworzyłbyś dla nas zaklęcia i kręgi posługując się swoją magią. Najlepszym nabytkiem każdej gildii jest adept sztuki. Sam potrafię co nieco, ale nie jestem w stanie samemu zajmować się wszystkim. Z czasem zapewne będzie można pomyśleć o zawarciu nowego porozumienia, jeśli nasza współpraca będzie odpowiadać obu stronom.”
   - Nienawidzę mieć nad sobą pana…
   „Samemu nie zdołasz wywalczyć miejsca, oraz klientów ani w Podmieście ani w Dolnym Mieście.”
   - Wolałbym pozycję wolnego strzelca z sojusznikami, których wspiera w razie konieczności.
Zapadła nieoczekiwana cisza. Lewitujący stwór najwidoczniej rozważał słowa czarnołuskiego.
        Ragros poczuł szarpnięcie na granicy świadomości, a zaraz po nim kolejne. Nie zwrócił na nie uwagi. Wiedział, że jego mentalna bariera powstrzyma tego wścibskiego potwora z dala od jego myśli.
   „Na razie będziesz niezależny. Będziemy wspierać cię w ograniczony sposób zasobami, a ty nas swoją wiedzą na temat czarnej magii. Za jakiś czas wrócimy do rozmowy i zweryfikujemy nasza umowę.” – odezwała się w końcu lewitująca kula. -„Przydzielę wam kontakt, przez który będziecie dostawać zlecenia.”
   - Nie potrzebuję dodatkowej gęby do pilnowania – mówiąc to czarno łuski wyciągnął trójkątny kryształ wielkości dłoni. Noszony przez siebie pas miał ogromną ilość przestrzeni do przechowywania podręcznych przedmiotów.
Rzucił kryształ w stronę unoszącego się stwora. Tak, jak przypuszczał połyskliwy tetraedr zawisł w powietrzu kilka centymetrów od centralnego oka.
    - Dzięki temu będziesz w stanie się ze mną porozumieć. Odpowiadają ci takie warunki?
Chwila ciszy.
   „Zgoda” – zabrzmiała mentalna odpowiedź. – „Zwą mnie Nawigatorem. Zapamiętaj to imię i wiedz, że nie warto ze mną zadzierać.” – po tych słowach zębata kula zniknęła.
       Ragros zaczął się zastanawiać, czy przymierze z tym dziwnym stworem okaże się owocne. Rozejrzał się lustrując otoczenie. Nie wyczuł żadnych wścibskich oczu. Rozesłane zaklęcia szpiegujące również niczego nie wykryły. Uznawszy, że jest całkowicie sam odpiął od pasa niczym niewyróżniającą się sakwę. Usiadł na leżącej nieopodal stercie kamieni, po czym zajrzał do środka. W przestrzeni wewnętrznej bezpiecznie spoczywało zrabowane jajo. Odwinął zewnętrzną warstwę szmat i otworzył pojemnik. W jego nozdrza uderzył znajomy zapach kwasowej cieczy. Dotknął zanurzonego w nim jaja. Nadal pozostawało chłodne. Oznaczało to, że ma jeszcze trochę czasu na przygotowanie rytuału. Zabezpieczył na powrót swoją zdobycz i zamknął sakwę.
        W momencie, gdy miał wyjść z zaułka stanął przed nim pokraczny, mały kobold. Jego nagie ciało połyskiwało w przytłumionym świetle Podmiasta.
   - Panie twoje laboratorium jest gotowe – oświadczył piskliwym głosem.
***
       Piwnica, w której urządzono dla niego pracownię była większa niż się spodziewał. Znajdowała się pod ogromną posiadłością otoczoną kamiennym murem. Było w niej wystarczająco miejsca dla sześciu członków jego grupy.
        Dał im wolna rękę w „zwiedzaniu” miasta. Zastrzegł jednak, ze nie mają oddalać się znacząco i wchodzić na tereny innych gangów. Rozkaz miał obowiązywać przynajmniej przez kilka pierwszych dni.
Kobold przyprowadził ich do tej siedziby stwierdzając, że została przygotowana dla nich. Znajdowali się na obszarze wpływów Nawigatora, tak wiec nie powinni mieć żadnych problemów.
        Gdy tylko wstępnie rozejrzeli się po wnętrzu Złe Oko poprosił go o pozwolenie na założenie własnego laboratorium. Wyraził też chęć przyjrzenia się bliżej niektórym z ksiąg, jakimi dysponował czarno łuski. Nie traktował już inteligentniejszej głowy, jak rywala lub wścibskiego złodzieja magii. Rozgarnieta połówka ogra interesowała się zupełnie innymi gałęziami sztuki, co ograniczało do minimum możliwość szpiegostwa. Złe Oko odnosił się do niego z najwyższym szacunkiem i w czasie ich wędrówki kilkakrotnie prosił o wyjaśnienie interesujących go aspektów magii, które smok znał bardzo dobrze.
       Ragros nie miał podstaw, aby zakazać swojemu kompanowi pogłębiania wiedzy. Miał przeczucie, że już teraz dwugłowy nie byłby w stanie go zdradzić. Nawet gdyby jednooka głowa wpadła na taki pomysł, jej dwuoka towarzyszka wybiłaby mu ten pomysł z głowy. Dosłownie.
Odesławszy ogra udał się za wskazówkami małego sługusa Nawigatora. Rzędy półek wypełnione były tylko w połowie. Zaopatrzyli go tylko w podstawowe składniki do zaklęć i rytuałów. Aparatura badawcza również pozostawiała wiele do rzeczeni.
        Będzie musiał postarać się o lepszy sprzęt, jeśli chce poważnie myśleć o stworzeniu substratu smoczej krwi. Zastanawiał się również, czy powinien użyć własnej krwi. Zdobycie smoczej posoki było trudne, nawet bardzo trudne i kosztowne, ale nie niemożliwe. W ostateczności mógł udać się na Cmentarzysko smoków. Wolał jednak tego nie robić. Nie wiedział, jak strażnik zareaguje na jego ponowne wtargnięcie. Za pierwszym razem puścił go wolno. Nie musiało jednak do tego dojść tym razem. Nie było sensu wybiegać myślami nazbyt daleko.
      Pierwszą i najważniejszą rzeczą, jaką należało zrobić, to zabezpieczyć swoją pozycję. Zdjął podróżny sprzęt oraz gladiatorski pancerz i rzucił go w kąt Sali. Przy sobie zostawił tylko sakwę z przenośną przestrzenią i najważniejsze notatki i obliczenia.
***
      Tworzenie zabezpieczeń zajęło mu spor czasu. Kiedy rozrysowywał jeden z ostatnich kręgów strażniczych w jego głowie rozległy się nagłe szepty. Rozzłoszczony, że mu przerywają skupił się na dokończeniu runicznego wzoru. Po zakończeniu zaśpiewu zamknął pracownie i wyszedł przed posiadłość. Okazało się, ze ta parszywa kreatura z którą dobił targu stara się z nim skontaktować.
Nawiązał kontakt z oddanym wcześniej kryształem.
    „Czego chcesz?” – zapytał.
   „Mam dla was pierwsze zadanie. Celem jest pewien ludzki mag. Zalega z zapłatą, co oznacza śmierć. Kiedy go zlikwidujecie pozostawcie to, czym handluje jako zapłatę dla gildii. Oczywiście pojedyncze przedmioty możecie zabrać. To będzie wasza dola. Osobiste rzeczy  maga mnie nie interesują. One równiej są twoje.”
   „Nie postarałeś się zbytnio. W tym laboratorium praktycznie nie da się pracować.”
   „Waszym zleceniem jest czarodziej. Zakładam, że również on posiada podobne laboratorium. Im bardziej się przysłużycie gildii tym profity będę większe. Nie powiedziałem, ze wszystko dostaniecie od razu.”
   „Kto jest celem? Gdzie go znajdę?”
   „Nazywa się Radox. Znajdziesz go w południowej części miasta. W biurku w pracowni znajdziesz palny miasta z zaznaczonym obiektem. Uważaj na patrole strażni…”
       Stwór nie zdążył dokończyć, gdy smok zerwał połączenie odgradzając się jednocześnie pod ponownymi próbami nawiązania kontaktu.
***
       Wróciwszy do pracowni przestudiował znalezione plany. Opracował mniej więcej plan operacji, oraz drogi ucieczki, gdyby sprawy nie potoczyły się po jego myśli. Nie było sensu planować  samej walki, jako, że mieli zlikwidować maga o nieznanym potencjale magicznym.
       Wezwał dwugłowego ogra i elfa. Pozostałym polecił pilnować posiadłości. Może był to tylko tymczasowy przytułek, ale nie miał zamiaru dzielić się swoimi tajemnicami z obcymi.
Wyjaśniwszy swoim dwóm towarzyszom  cel ich zadania.
        Nie wiedział jeszcze wtedy, że owa egzekucja okaże się o wiele bardziej intratna, niż się z pozoru wydawała.
***
       Radox był siwiejącym mężczyzna. Pomimo, że jego młodość przeminęła zachował wcześniejszy wigor i siłę. Uważany był za dobrego maga, a sprzedawane przez niego towary cieszyły się renomą w całej południowej i wschodniej części miasta. Ostatnio rozszerzył nieco swoje wpływy jak i ilość klientów. Niestety wtargnął na teren kontrolowany przez gang Nawigatora, podczas gdy sam bratał się z Nocnymi Nożami.

       Ragros nie miał problemów z odnalezieniem czarodzieja. Postanowił jednak poobserwować go przez jakiś czas. Być może jego zachowanie zdradzi coś, co przyda się przy jego egzekucji.
       Uwagę czarnołuskiego przykuło kilka pojawiających się postaci. Za każdym razem wyglądali inaczej, ale zawsze interesowali się tylko i wyłącznie wybranymi przedmiotami. Rozmawiali przy tym z magiem, tak jakby znali się od wielu lat. Nie było to normalne zachowanie klientów. Nie w takim miejscu jak Podmiasto. Tutaj każdy dbał tylko i wyłącznie o własne interesy.
Sevris pojawił się przy nim tak niepostrzeżenie, ze gdyby nie był do tego przyzwyczajony odruchowo by go zaatakował.
   - Do domu maga prowadzi tajne wejście. Ci , którzy oglądają towary i rozmawiają z kupcem odchodząc zbliżają się dziwnie blisko do wejścia. Po pewnym czasie znikali w przejściu. Muszą się tam spotykać.
   - Jeśli robią takie numery muszą należeć do jednej grupy – odparła  jednooka głowa.
   - Są z jednej gildii. Doskonale. Towarzysze spojrzeli na czarnołuskiego. Jego głos był dziwnie cichy i spokojny pomimo, że zawsze przed walką emocje brały górę nad zazwyczaj opanowanym smokiem.
   - Przygotujcie się. Złe Oko liczę na to, ze dasz sobie radę z tym śmiesznym czarodziejem. Nie emanuję silną magia, chociaż może się skutecznie maskować. Gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli użyj jednego z zaklęć, którego cię uczyłem. - Sevrisie pomóż mu. Nie da rady walczyć z wami jednocześnie – po tych słowach wstał i zniknął miedzy zabudowaniami z niezwykłą jak na swoje rozmiary gracją. Niczym polujący myśliwy, który podkrada się do nieświadomej niczego ofiary.
***
       Wnętrze budynku okazało się o wiele większe niż się z pozoru wydawało. Znajdowały się tam wyłącznie najprostsze i najpotrzebniejsze rzeczy i meble. Pod ścianą znajdowała się otwarta klapa prowadząca do piwnicy.
Nieświadomy złodziej zlustrowałby pomieszczenie, jak i magazyn z zapasami. Uznawszy, ze nie ma tu niczego wartościowego ulotniłby się. Nie zwróciłby uwagi na ukryte przejście będące tak naprawdę zaklętymi iluzja dodatkowymi drzwiami prowadzącymi do pracowni maga.
       Po przeciwległej stronie na ścianie widniały dziwnie wyglądające plamy.
Ragros używając wewnętrznego spojrzenia wykorzystywanego przez adeptów sztuki do odnajdywania ukrytych przejawów magii dostrzegł w na pozór zwykłych zabrudzeniach zarys kręgu teleportacyjnego.
        Podszedł do znaków. Przyłożył jedną rękę do ściany dokładnie na największym znaku.
***
       Rada zebrała się w przenośnej przestrzeni znajdującej się w domu czarodzieja. Chronieni byli magicznymi pułapkami. Na każdego z piątki przypadało również dwóch strażników.
      Kiedy mieli przystąpić do głosowania jeden z siedzących bliżej wyjścia drakodianin spojrzał w stronę przejścia do domu maga. W przytłumionym świetle łuskowaty dostrzegł nagły rozbłysk, a po nim następny. Spojrzał zaskoczony na Ezekiela, jedynego człowieka w radzie. Błyski wydawały się człowiekowi odblaskami jakiejś broni. Sierpy jasnego światła przemieszczały się w stronę zebranych. Odgłosy upadających ciał potwierdziły jego przypuszczenia.
      Napastnik przeszedł przez dziesięciu strażników niczym nóź przez jedwabną tkaninę. Ich przeciwnik wykonywał szybkie obroty kończące się uderzeniami. Wystarczył jeden cios, aby powalić opancerzonego ochroniarza. Przez chwile wydawało się mu, że dostrzega płonące w ciemności szmaragdowe oczy. Kiedy krew siedzącego opodal drakodianina ochlapała mu twarz nie widział już nic.
***
       Ezekiel Crow był jedynym człowiekiem w radzie Noży. A raczej był nim jego żywiciel. Ten, który posiadał to ciało oraz tożsamość był tak naprawdę wygnanym z Czeluści demonem. Był ścigany przez długie lata. Jego współplemieńcy tropili go bez wytchnienia. Do czasu, aż znalazł sposób, aby się ukryć. Pozbył się materialnego ciała i jako duch opętywał podrzędne istoty na tym planie egzystencji. Z biegiem lat zaczęło mu się podobać takie życie. Owego człowieka usidlił sto lat temu i nie zamierzał zmieniać powłoki jeszcze przez długi czas.
       Wszystko przebiegało po jego myśli do czasu ostatniego zebrania. Nieznany osobnik zaatakował ich zabijając wszystkich. Wszystkich poza nim.
Z rozmyślań wyrwał go nagły ból. Znajdował się w nieznanym sobie miejscu. Przywiązany był do kamiennej płyty znajdującej się na środku kręgu przeciwko demonom. Wśród znaków runicznych dostrzegł nieznane mu znaki z jakiegoś zapomnianego języka, ale dostrzegł również demoniczne runy. Skąd to cos znało tajniki magii jego rodu?
       Kiedy jego oczy odzyskały jasność widzenia dostrzegł przed sobą pysk przypominający bardziej smoczy niż drakodiański.
To był ten napastnik… Całkowicie czarne łuski zlewały się z mrokiem niemal nieoświetlonego pomieszczenia. Poczuł ból, gdy czarno łuski wyciągnął wbity w jego ciało nóż.
      Poza kręgiem stał stół wypełniony po brzegi najróżniejszymi narzędziami. Oprawca cofnął się i przyjrzał więźniowi.
   - Należysz do Nocnych Noży – bardziej stwierdził niż zapytał.
    Podszedł do stołu i zaczął przebierać w leżących na nim przedmiotach.
- Kto jest twoim przełożonym? – mówiąc to chwycił otwarty słój wypełniony białym proszkiem.
        Ezekiel milczał do czasu, gdy drakodianin siłą wsypał mu do gardła część zawartości naczynia. Więzień poczuł przenikliwy ból. Nie było to fizyczne cierpienie.  Żywiciel nie zareagował na substancję. Jego duchowa postać poruszyła się, jakby oblano ją kwasem.
   - Kto wami rządzi? – powtórzył pytanie.
   - Nie twój interes śmieciu – zdołał wycharczeć Crow zanim kolejna porcja Słonych Łez zraniła jego jestestwo.
   - Nie martw się nie zginiesz. Przynajmniej w najbliższym czasie, wiec jeśli chciałbyś mnie sprowokować do zabicia cię, to wiedz, że ci się nie uda.
Czarnołuski bawił się ząbkowanym nożem ofiarnym. Wolną ręką chwycił stojący obok flakon wypełniony błękitno srebrnym płynem. Odkorkował butelkę i wylał jej zawartość na ostrze. Stal zasyczała lekko przy kontakcie z cieczą.
   - Poznajesz to prawda? – zapytał. Nie czekając na odpowiedź mówił dalej. – Krew Lathernusa Błogosławionego największego tępiciela twojego gatunku. Biocie się jej prawda? Powiesz mi co chcę wiedzieć, czy mam cię nią poczęstować?
   - Nie masz nade mną władzy śmiertelniku. Nawet jeśli wypędzisz mnie z tego ciała znajdę sobie nowe. Z gardła demona wyrwał się chrapliwy śmiech, który przeszedł w jęk bólu. Ząbkowane ostrze zagłębiało się powoli w boku jeńca. Sama stal nie była niczym więcej jak ukłuciem, ale pokrywające je substancja paliła żywym ogniem. Czuł jak jego duchowa esencja stopniowo się rozrywa. Czarnołuski przekręcił nóż w ranie, po czym zaczął wbijać go jeszcze głębiej. Z ciała demona wyrwał się krzyk bólu. Oprawca wyszarpną ostrze i patrzył jak rana powoli się zabliźnia.
- Kto wami rządzi?
   - Jest drakodianinem. Ma brązowe łuski. Zwą go Cierń. Niczego więcej się ode mnie nie dowiesz.
   - Śmiem twierdzić, że się mylisz. Co powiesz na małe egzorcyzmy?
„Egzorcyzmy? O czym mówił ten szaleniec? Wszyscy wiedzą, że nie da się wyrwać opętującego ze zrabowanego ciała inaczej niż przy użyciu jego Prawdziwego Imienia. Nikt go nie znał. Dokładnie o t zadbał.”
Lekki uśmiech wypełzł na jego usta.
   - Widzę, że jesteś równie głupi, jak myślałem.
   - „Sergoris zerimor gratom exionis udreh
Aroth edros Sergo harax edroth…”
      Demon szarpnął się, gdy poczuł jak niewidzialna siła poczyna wyrywać więzy, jakimi duchowa postać była związana z ciałem.
   - „…Grenoth serih hrados urgoth ergu
Melaxis gronad argelion sera gis erg
Orheg nerax xerh chargos unox…”
Kolejny fragment duchowej powłoki został oderwany od naczynia. Demon nie ukrywał już bólu. Krzyki zdawały się rosnąć i rozchodzić echem niemal w całym mieście, gdy tak naprawdę ledwie wychodziły poza obręb pomieszczenia.
   - Cierń rządzi południową strona miasta. Wszystkie jego dzielnice należą do niego. Jego siedziba wygląda jak zrujnowana świątynia. Otaczają ja stare budynki religijne przekształcone w koszary. Nie wedrzesz się… - nie zdążył dokończyć, gdy czarnołuski rozpoczął   inkantację na nowo.
   - „… Ignostis drax granos chemaxos
Deraco sorgeh ergoseg grathis ergs
Irozgis megrathos chredox argothus…”
      Kolejna fala cierpienie zalała duszę demona. Czół, że jego połączenie z nosicielem nie przetrwa kolejnej porcji zaśpiewu.
   - Co chcesz jeszcze wiedzieć? – wycharczał Ezekiel
   - Ilu jest przywódców i kim są? – chyba nie myślałeś, że uwierzę, iż tak duzą bandą rządzi jedna osoba.
   - Jest czterech głównych i rada składająca się z dwunastu wysoko postawionych członków. To oni zatwierdzają rozkazy i rozdzielają zleceni. Ty zlikwidowałeś jedynie radę niższego szczebla.
   - Jak nazywają się przywódcy?
   - Cierń, Drakus, Grotek, Sar’nok. Wszyscy SA drakodianami, przy czym jeden z nich ma ponoć jakieś kontakty w straży świątynnej górnego miasta.
Czarnołuski słuchając więźnia od niechcenia chlusnął na niego pobłogosławioną wodą i patrzył, jak ciecz wypala blizny w skórze demona. W momencie, gdy tylko ciecz wysychała rany zaczynały się goić.
Ezekiel spojrzał złowrogo na dobrze się bawiącego oprawcę.
   - Gdzie jest ich główna siedziba i czy przebywają tam jednocześnie?
   - Tego akurat się ode mnie nie dowiesz. Ani twoje egzorcyzmy, ani inne tortury nie wyciągnął tego ze mnie – zakpił więzień.
   - Liczysz na to, że jeśli oddzielę cie od ciała zdołasz uciec do swojego filakteriom czyż nie? – zapytał ironicznie smok
         Demon nie pokazał po sobie zdziwienia.
   - Jeśli nawet oddzielę cie od żywiciela i Spale twoją esencje duchowa po pewnym czasie i tak się odrodzisz – nie czekając na odpowiedź kontynuował sam. – Aby zniszczyć was całkowicie należy spopielić nawet najdrobniejsza cząstkę waszej duszy. Inaczej odrodzicie się z tego fragmentu, który przechowujecie w filakteriom.
   - Nigdy go nie znajdziesz śmiertelny głupcze – dźwięki, które wydobywały się z gardła więźnia nie pochodziły od naczynia, ale były prawdziwym głosem opętującego demona. Słowa w języku Czeluści przywodziła na myśl trzask bicza i odgłos łamanych kości.
   - I w tej kwestii się mylisz – prześladowca zachichotał, jeśli było to w ogóle możliwe.
   - Wydaje mi się, że twoje filakteriom, twoje filakteriom wygląda podobnie do tego.  – czarno łuski podniósł ze stołu cos, co wyglądało, jak sporych rozmiarów kulisty kamień.
Więzień nawet nie mrugnął.
      Czarnołuski cisnął przedmiot pod swoje nogi. Kamienna otoczka rozsypała się na dziesiątki kawałków ukazując kulę wypełnioną mrokiem. Wewnątrz połyskiwał niewielki płomień. Cały czas zmieniał swój kształt i położenie, tak, jakby był żywa istota szukającą drogi ucieczki z więzienia.
Wypowiedziawszy szereg niezrozumiałych słów wbił końcówkę ceremonialnego ostrza w podniesioną kulę. Kilkoma szybkimi ruchami stworzył szczelinę, przez którą poczęła sączyć się wypełniająca sferę ciemność.
   - Chyba czas przyjąć brakującą cząstkę duszy – mówiąc to czarno łuski cisnął kulą w pierś jeńca.
Filakterium trafiwszy w ciało nie odbiło się, a co dziwniejsze poczęło wnikać do wnętrza ciał. Gdy całość zniknęła wewnątrz ludzkiego naczynia demon ryknął z wściekłości.
Ragros uwolnił demona z więzów. Bezwładne ciało upadło na środku kręgu.
   - Cos ty zrobił głupcze?! – ryknął Ezekiel. Zresztą nieważne. Żadne krąg nie chroni przed ucieczką duszy. – na twarzy „człowieka” pojawił się uśmiech.
Jego oczy jakby się zapadły. Zakryła je całkowita biel. Widać było, że demon szykuje się do opuszczenia ciała.
   - Jest jeden mały szczegół, o którym zapomniałem ci wspomnieć. Masz na ciele wypalone pieczęcie wiążące twoją esencję duchowa z ciałem – zębaty pysk wykrzywił się w parodii uśmiechu.
Ostatnie, co zobaczył uwięziony demon, to lecące w stronę jego głowy wielkie kościane ostrze miecza.
***
      Sar'nok był drakodianinem, ale nie zwykłym, podrzędnym zielonołuskim, lecz błękitnym. Kostny kołnierz wieńczył jego masywną głowę. Czerwone oczy widziały niejedno. Kiedyś był jednym z Panów Wojny. Wszystko zostałoby po staremu, gdyby nie ten głupiec Ghar'ruk. Sprzeciwił się wybraniu Grad'grega na Najwyższego Wodza. Zaowocowało to rozłamem. Serh nie został wybrany. Spiskowiec uciekł z miasta i słuch po nim  zaginął. Jako, że Sar'nok nigdy nie miał zbyt wielu sprzymierzeńców całą winę zrzucono na niego. Odebrano mu wszystkie tytuły i przywileje. Chcieli go skazać na banicję. Błękitnołuski postanowił opuścić miasto. Nie zrobił tego jednak całkowicie. Zszedł do Podmiasta i tu zaczął na nowo zdobywać wpływy. 
       Ugruntowanie pozycji zajęło mu przeszło sto lat. Było jednak warto. Teraz był jednym z czterech głównych panów potężnego gangu. Jego organizacja miała wystarczająco dużo ostrzy i zasobów, aby zniszczyć parę szlacheckich rodzin w mieście na powierzchni. Najpierw jednak trzeba się było pozbyć Nawigatora. Jeśli ich plan by się powiódł Nocne Noże zostałyby największym gangiem Podmiasta. Sar'nok wiedział, co wydarzyłoby się później. Mając wystarczająco dużo funduszy wykupiłby sobie armię najemników i kilku dobrych skrytobójców.  Zlikwidowałby pozostałych trzech wspólników. Z tak znacznymi siłami nie powinien mieć problemów z opanowaniem Górnego Miasta. Jak donosili jego informatorzy, których zachował w straży świątynnej odwieczny konflikt między wodzami klanów a czarownicami przybrał rozmiary niemal wojny domowej. Idealny czas na przejęcie władzy.
      Drakodianin odesłał usługujących mu niewolników i zamyślił się.
   „W jaki sposób najokrutniej zadać śmierć wspólnikom?” – odrzucił jednak tę myśl. Musiał się przygotować na spotkanie z pozostałymi członkami rady.
***
      Główna sala posiedzeń tonęła w ciemności. Czterech drako dian zebrało się, aby omówić pewne wydarzenia, które miały miejsce ostatnimi czasy.
Ktoś dosłownie polował na członków ich gildii. W przeciągu paru dni padli Radox będący ich wtyczką przy mniejszych grupach, zbierająca się w jego siedzibie rada niższego szczebla oraz kilku morderców wykonujących trudniejsze zlecenia.
   - Musimy się z tym uporać – zaczął Cierń. – Nie możemy sobie pozwolić, aby z nas kpiono.
   - Ktokolwiek to jest wie co robi. Nie uderza w samą górę, bo wie, że to nie ma sensu. Ośmiesza nas. Pokazuje naszą słabość innym gangom – dodał Drakus.
   - Co wiemy na temat naszego nieproszonego gościa?
   - Plotki. Same plotki. Jedni twierdza, ze to demon. Inni, że jakiś potężny czarownik. Słyszałem również, iż jest to początek zakrojonej na szeroką skalę akcji Straży Świątynnej i czarownic z Górnego Miasta.
   - Brednie. Nikt z Góry nie wie, co się u nas dzieje. Zresztą nie interesuje ich to, skoro sami walczą między sobą. Gdyby szykowali na nas jakąś zasadzkę wiedziałbym o tym. Moje kontakty nigdy się nie mylą – wybuchnął Sar’nok.
   - Niezależnie od tego, co to jest dostaliśmy rozkaz uporania się z tym. Nie muszę mówić, jakie będą konsekwencję naszego niepowodzenia. – po raz pierwszy przemówił Grotek. – Pokazał pozostałym zakodowaną wiadomość jaką otrzymał.
***
      Elf uciekał już od dłuższego czasu. Jego łopoczący płaszcz z wyszytym insygnium Nocnych Noży częściowo przysłaniał mu widok, gdy odwracał się za siebie. Nagle usłyszał dźwięk, którego nigdy by się nie spodziewał w podziemnym mieście.
Wycie wielka…
   „Skąd u licha w tunelach wilk?”
      Pomimo, że był wyszkolonym zabójcą najmowanym przez gildię nie był w stanie zgubić pościgu. Spotkał dziwnie wytatuowanego orka kilka godzin temu. Był w tedy w przebraniu i już miał go minąć, gdy ostrze topora niemal nie zdjęło mu głowy z ramion. Na dokładkę pojawił się przy nim inny elf. Ta dwójka deptała mu nieustannie po piętach, ale z czasem znajomość terenu pozwoliła mu zyskiwać drobną przewagę. W pełnym biegu skręcił w kolejny zaułek. Wyprostowując głowę uderzył w coś, co wyrosło wprost przed nim. Rozpędzone ciało upadło na bruk. Zabójca podniósł wzrok.
      Nad nim stał minotaur o białej sierści i totemicznymi tatuażami na skórze. Ostatnie, co usłyszał to odgłos wielkiego obucha młota roztrzaskującego jego głowę.
      Potem nastąpił mrok…
***

      Najwyższa rada zebrała się po raz kolejny w przeciągu kilku ostatnich dni. Zuchwalec, który próbował podkopać pozycję gangu wykonał kolejny krok. Tego akurat nikt się nie spodziewał.
      Przed główną siedzibą pojawiły się upakowane jedna na drugiej odcięte głowy, oraz dłonie ofiar nieznanego sprawcy. Były tam zarówno części pierwszej ofiary Radoxa, jak i szczątki elfiego  skrytobójcy rozczłonkowanego niecały dzień wcześniej.
   - Może powinniśmy współdziałać z innymi gangami w celu zlikwidowania tego zagrożenia? – zaczął Drakus.
   - Zgłupiałeś do reszty? Jeśli zrobimy coś takiego będzie  to równoznaczne z kapitulacją. Każdy nasz wróg rzuci się na nas wiedząc, że jesteśmy słabi. Skoro nie potrafimy sobie poradzić z nadgorliwym wielbicielem, jak mamy utrzymać nasze wpływy? – odwarknął Sar’nok.
   - To, co proponujesz?
   - Wyślijmy przynęty. Przygotujmy się i czekajmy. Kiedy tylko dowiemy się o ataku uderzymy. Zaopatrzymy czujki w magiczne amulety, dzięki którym będziemy mogli monitorować ich położenie.
   - Jeśli nie złapiemy tego adoratora czeka nas nieciekawy koniec. Musimy opracować dokładny plan. Nie działajmy pochopnie. Doraźne rozwiązania się nie sprawdzają.
      Nagle do pomieszczenia wpadł jeden ze strażników. Zachwiał się, zrobił kilka kroków przed siebie, po czym padł martwy. Z jego pleców wystawały drzewce włóczni.
      Czwórka drakodian poderwała się z miejsc chwytając za broń. Czekali w pogotowiu, ale nikt obcy się nie pojawił. Cierń podszedł do ciała i przyjrzał się mu. Zerwał coś, co było przymocowane do drzewców. Zerknął na kawałek papier, po czym odwrócił się do pozostałych. Jego towarzysze czekali na odpowiedź.
   - To jest wyrok śmierci na naszą czwórkę – jego głos był cichy i spokojny. – Wyrok śmierci od Nawigatora.
***
      Thangalya była Najwyższą Czarownicą Miasta Świątyń. Piastowała ten urząd od ponad dwustu lat. Należała do Podrazy czarnołuskich. Żyła o wiele dłużej, niż przedstawiciele niższych podras. Niemal dwumetrowa sylwetka samicy i potężne mięsnie umożliwiały jej rozprawienie się z rywalkami nawet bez użycia magii. Czerwone oczy kontrastowały z szaroczarnymi łuskami. Zawsze odziana była w złotą szatę przepasaną czarnym, jedwabnym pasem.
Zmęczona usiadła na swój rzeźbiony tron. Jako głowa kościoła formalnie rządziła miastem i przewodniczyła radzie. Właśnie znalazła chwilę wytchnienia po wielogodzinnym spotkaniu z wielmożami. Uniknęła rozprzestrzenienia się wal i mała wojna domowa dobiegała już końca. Na dodatek ostatnio w Podmieście wrzało. Spokojnie do tej pory gangi znajdowały się w stanie otwartej wojny. Pomimo, ze sytuacja ta nie miała bezpośredniego wpływu na Miasto Świątyń trzeba było uważać, aby utarczki nie wymknęły się spod kontroli. Szpiedzy i informatorzy donosili, iż głównym prowodyrem jest tajemniczy osobnik, który pojawił się w mieście kilka miesięcy temu. Nikt nie wiedział kim naprawdę jest ów drakodianin, ale byli zgodni, co do jego winy w rozpoczętym konflikcie. Czarownica wysłała swoich agentów, ale żaden z nich nie wrócił żywy. Znajdowano ich poćwiartowanych. Zawsze w tym samym miejscu. Próba wydobycia wspomnień, bądź też sprowadzenia dusz zabitych spełzła na niczym. Ten ktoś dołożył wiele wysiłku, aby utajnić swoją tożsamość.
      Rada była zgodna. Należało odkryć motywy działań, oraz cele wichrzyciela.
Skoro konwencjonalne środki nie działały trzeba sięgnąć po potężniejszą magię. Właśnie w tej chwili pięć jej osobistych akolitek przeczesywało Podmiasto w poszukiwaniu tropu.
Z rozmyślań wyrwał ja odgłos przypominający krzyk.
Do jej prywatnych komnat zajrzał jeden ze strażników.
   - Najwyższa Matko kapłanka Sarag prosi o posłuchanie. Twierdzi, że to pilne. Ma jakieś informacje na temat „inspekcji Dna”
       Thangalya podniosła wzrok. Gestem dłoni nakazała wpuścić czarownicę.
Do pomieszczenia weszła chuda brązowa drakodianka. Musiała przeciskać się pod ramieniem jednego z stróżów. W swoich pancerzach i ze skrzyżowanymi halabardami zasłaniali niemal całe otwarte wrota.
   - Wybacz Najdostojniejsza, ale wynikły pewne komplikacje.
   - Jakie komplikacje?
   - Przed chwila zginęła jedna z akolitek lustrujących Podmiasto. Padła martwa z wypalonymi oczyma.
   - Odkryła cokolwiek ciekawego?
   - Natrafiła na osobnika zakrytego niezwykle szczelnym mentalnym murem. Nie była w stanie się przebić przez jego bariery. Jedyne co widziała to szmaragdowe oczy. Przysięgłabym, ze to były smocze oczy.
   -  Jesteś głupsza, niż się spodziewałam. Wszystkie smoki znajdujące się na naszym terytorium są z nami sprzymierzone. Podmiasto nie ma nic do zaoferowania dla żadnego Jaszczura. Parę ruder i trochę złota. To wszystko, czym tak naprawdę jest ten podziemny twór – zdegustowana zachowaniem płaszczącej się przed nią podwładnej pstryknęła palcami w jej kierunku.       
      Drakodianka padła na posadzkę pozbawiona tlenu. Drapała pazurami gardło, aby wywalczyć choć jeden haust powietrza. Niestety życiodajny gaz całkowicie zniknął z płuc z wolna pozbawiając życia zaskoczoną kapłankę. Gdy martwe ciało opadło na ziemię Arcyczarownica  wezwała strażników i kazała im uprzątnąć zwłoki.
***
       Thangalya weszła do prywatnego sanktuarium. Usiadła na siedzisku na środku precyzyjnie stworzonego kręgu. Rozpoczęła zaśpiew wprowadzając się w stan pośredni między koncentracją a snem. Pozostawione ciał spoczywało bezpiecznie za murem zaklęć ochronnych. Uwolniona świadomość podążyła do Podziemnego. Podziemny kompleks aż kipiał od toczących się w nim walk. Niematerialnewidmo Arcyczarownicy przemierzało kręte ulice w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu. Przenikając przez stojących na jej drodze drako dian wychwytywała strzępy ich myśli.
      Nagle poczuła uwolnienie dziwnej energii. Przypominała nieco demoniczną, ale miała w sobie również coś prastarego. Nie doświadczała takiej mocy od wielu lat.
      Bez trudu zlokalizowała źródło emanacji. Moc jaka została włożona w wywoływanie zaklęcia znajdowała się niezbyt daleko.
Zagłębiwszy się w podziemia jednego z budynków podążała za złapanym tropem.
      Miejsce, w którym się znajdowała było najprawdopodobniej opadającym do wnętrza Podświata tunelem. Za jednym z zakrętów znajdowała się niewielka jaskinia. Panujące w niej ciemności nie mogły być jedynie naturalnym brakiem światła, lecz również celowym zabiegiem. Wzmocniony odpowiednio wzrok duchowej postaci kapłanki pokonał tą, jakże subtelną przeszkodę.
       W normalnym półmroku dojrzałą potężna, skrzydlatą sylwetkę. Ciało emanowało mocą. Wyglądało to tak, jakby z ciała unosił się zielonoszara ni to mgła. Stworzenie poczęło się odwracać, a Thangalya poczuła otaczająca ją moc. Gdy nieznajomy spojrzał w jej kierunku drakodianka ujrzała błyszczące, przepełnione potęgą  szmaragdowe oczy. Nadmiar energii unosił się z nich niczym dym pozostawiając przy poruszeniu głowy świetlne smugi. Jego ręka poczęła zbliżać się do jej duchowego gardła, aby zatrzymać się i zacisnąć milimetry od świadomości kapłanki.
W umyśle usłyszała spokojny, acz stanowczy głos.
-„To jest jedyne ostrzeżenie. Porzuć swoje zamiary, albo zginiesz krwi mojej krwi.” - Zjawa wycofała się nie chcąc wystawiać na próbę kogoś, kto zdawał sobie sprawę z jej obecności. Posłała przed siebie kilka dyskretnych zaklęć szpiegujących, po czym wróciła do swojego ciała.
      Przetarła oczy wierzchem dłoni. Takie wycieczki zawsze ją męczyły, dlatego starała się je ograniczać do minimum. Tym razem jednak potrzebowała tych informacji. To, co zobaczyła okazało się bardziej zaskakujące, niż sądziła, że to jest prawdopodobne.
„Jak to możliwe? Czy to naprawdę jest on? Jeśli jej przypuszczenia są słuszne… Jego słowa… Krwi mojej krwi.” „To by znaczyło, że ten nieznajomy jest… jej synem…”
      Thangalya przypomniała sobie ten pamiętny dzień letniego przesilenia. W święto Szmaragdowookiego Tyrana najwyższa kapłanka w każdym pokoleniu oddawała swoje ciało, aby mógł się w nim narodzić potomek Pana. Dziecko, które stanie się batem i karząca dłonią swojego ojca. Nigdy nie przejmowała się swoimi młodymi, chociaż w swoim życiu miała ich kilkoro. O nim nie zapomniała nigdy. Chociaż narodził się przeszło sześćdziesiąt tak temu. Emanowała z niego niesamowita moc i dostojeństwo. Wzbudzał zarówno szacunek, jak i strach.
       Arcyczarownica nie wiedziała najważniejszego. Czy syn podporządkuje się woli ojca, czy zostanie starty z powierzchni ziemi za nieposłuszeństwo.
Postanowiła również, ze użyje swoich wpływów, aby dać potomkowi wojną rękę i odwrócić uwagę rady od wydarzeń w Podmieście. Udała się do Sali Przyjęć, po czym wezwała sługi. Rozesłała wiadomości do członków rady o kolejnym spotkaniu.
      Wielu wysoko urodzonych będzie oponować. Będą podejrzewać, że uzyskała jakieś znaczące profity w zamian za zmianę zdania w kwestii wojny gildii. Na szczęście posiadała dość politycznych sprzymierzeńców, aby przeforsować swój plan nawet przy użyciu siły. Dodatkowo na jej korzyść przemawiało jej zwierzchnictwo nad wszystkimi kapłankami w mieście. Rozkaz Thangalyi miał nad czarownicami większą władzę, niż słowa wodza poszczególnych klanów, czy też Panów Wojny. Wiedziała, że przekonanie rady nie będzie łatwe. Sprowadzi tez na siebie czujne oczy swoich wrogów. Postanowiła jednak, iż jest gotowa podjąć to ryzyko. Zagłębiwszy się w swoich komnatach rozpoczęła przygotowania do nadchodzącej konfrontacji.
***
      Ragros wrócił do swojej kryjówki i począł podsumowywać informację zdobyte o przebiegu konfliktu miedzy gildiami.
      Jeszcze tylko kilka sprowokowanych ataków agentów Nawigatora, a będzie mógł bez problemów przejąć Nocne Noże. Jego poplecznicy rośli w siłę, ale nadal byli tylko zbitka połączonych ze sobą mniejszych zazwyczaj kilkuosobowych grup. Na dodatek był dziś szpiegowany przez projekcję duchowa. To była jego matka… Wiedział tylko tyle, ze jest Wysoką kapłanką w Mieście Świątyń. Rozpoznał zapach jej krwi, tak dobrze mu znajomy. Sam miał ją w swoich żyłach do czasu, kiedy rozbudził w sobie moc ojca. Skoro ona go szpiegowała mogło to oznaczać, iż czarownice i szlachetnie urodzeni interesują się sytuacją panującą w Podmieście.
   „Cóż to tylko drobna niedogodność” – pomyślał.
Nie sądził, aby drako dianie cokolwiek zrobili, dopóki groźba wojny nie zawita do ich bram.
   - Serh mamy informacje od naszych zwiadowców – odezwał się Ghar’ruk, który po cichu wszedł do pomieszczenia czarnoleskiego.
   - Mów.
      - Nocne Noże pokonały nawigatora. Użyli niemal wszystkich zgromadzonych bogactw i wykupili cała gildię najemnych czarowników. Ich przeciwnicy nie mieli szans przeciwko setce wyszkolonych magów.
   - Sprytne posuniecie – pochwalił ich Smok. – Gdzie są teraz członkowie rady?
   - Ponoć obradują w swojej siedzibie dowodząc oddziałami z bezpiecznej odległości.
   - Tak, jak przypuszczałem. Bardzo dobrze… Czas rozpocząć przedstawienie. Rozmieść naszych wokół pobojowiska gildii Nawigatora czekaj na sygnał. Złe Oko i reszta wiedzą, co robić. - Drakodianin pokiwał głową, po czym wyszedł.
      Ragros podniósł leżący na stole miecz. Zamachnął się nim kilkakrotnie. Wykonał zestaw prostych cięć i pchnięć, aby następnie samymi ruchami nadgarstka zmieniać pozycję broni.
      Uśmiechając się do siebie zniknął w plątaninie uliczek targanego walkami miasta.
***

      Rada Nocnych Noży siedziała wokół kamiennego stołu, na którym rozłożona była ogromna mapa miasta. Drakodianie rozważali kolejne posunięcia. Wojna wybuchłą niespodziewanie. Cała czwórka nie miała wątpliwości, że stoi za tym ten tajemniczy osobnik, który ostatnimi czasy polował na członków ich gildii. Sytuacja jednak zaczynała nabierać takiego tempa, że włączył się w nią ich Pan. Nawet oni nie wiedzieli kim tak naprawdę jest ich zwierzchnik. Cała gildia byłą jego własnością, choć sam nigdy nie ujawniał. Działał wyłącznie przez swoich agentów.
***
   - Przez te walki nie jesteśmy w stanie działać. Dobrze, ze chociaż nasz wielbiciel wstrzymał się od aktów uwielbienia.
   - Na walkach nie wyszliśmy wcale tak źle. Można powiedzieć, że zniszczyliśmy Nawigatora. Jeszcze trochę wysiłku i będziemy największą gildią w mieście.
   - Pomyślcie co by…
      Dyskusję przerwał odgłos pękających drzwi. Do pomieszczenia rady wpadło trzech strażników. Ich pogruchotane ciała upadły na stół. Zaraz za nimi do środka weszło kilka istot. Gdy znaleźli się w obrębie światła pochodni drakodianie dostrzegła wielkiego dwugłowego ogra. W jednej ręce dzierżył nabijaną kolcami maczugę, a w drugiej dziwaczny kostur. Drugim intruzem okazał się odziany w pancerz człowiek z dziwnie zniekształconą twarzą. Zaraz za nimi stał siwowłosy minotaur z licznymi plemiennymi tatuażami i o zgrozo ork.
   - Czego chce… - zaczął Sar’nok, gdy masywna łapa zamknęła się na jego pysku. Drugą ręką ogr przyłożył zwieńczenie swojego kostura do czoła drakodianina. Członek gildii zobaczył, że w przezroczystej kuli pływa wyrwane komuś, lub czemuś oko. Galka oczna przyglądała mi się. Miał wrażenie, ze wwierca się w jego podświadomość. Przed sobą zobaczył również jedyne oko jednej z głów. Badała go równie intensywnie, jak pływający w kuli narząd. Gdzieś w oddali usłyszał chrapliwy głos.
   - Oko pośpieszyć się! Grzmot chcieć mu rozwalić baniak!
Drakodianin stracił przytomność, gdy obie obce osobowości wtargnęły do jego umysłu.
   - To nie ten! – ryknął Złe Oko. – Dawać następnego! W tym momencie na łeb błękitnołuskiego spadł ogromny młot.
Za każdym razem sytuacja się  powtarzała. Ogrzy mag lustrował świadomość swoich ofiar w poszukiwaniu potrzebnych informacji.
       Podczas badania Ciernia jednooka głowa natrafiła na strzępy dziwacznej energii. Coś musiało się komunikować telepatycznie z drakodianinem. Nie było jednak na tyle ostrożne, aby całkowicie wymazać ślady swojej ingerencji. Ogr pochwycił owe okruchy i począł namierzać tego, który je zostawił. Ingerencja w świadomość więźnia była tak poważna, że zaczął w szybkim tempie tracić siły życiowe. Duchowa esencja poczęła odrywać się od materialnego ciała posłuszna woli tego, który począł ukrywać swoją obecność w umyśle Ciernia.  Złe Oko posłał mentalną falę w celu zakłócenia koncentracji przeciwnika. Teraz już był pewien. Ktoś starał się wypalić świadomość drakodianina.
      Niestety ogr okazał się zbyt słaby. Psychiczne macki Jendookiej głowy zostały wyrwane z jaźni ofiary, która chwilę później została całkowicie zniszczona, a bezwładne ciało upadło na kamienną posadzkę.
   - Znalazłeś to, czego szukaliśmy? – zapytał ork.
   - Przekaż wszystko, co wiesz szefowi – dodał Garius.
   - Zamknijcie się oboje! Muszę to wszystko przyswoić. Grzmot pozbądź się reszty – dodała jednooka połowa.
      Maczuga uniosła się i opadła rozkwaszając głowę jednego z więźniów. Chwile później na ziemię upadło ostatnie ciało. Z rozbitych czaszek sączyła się ciemnoczerwona krew.
***
       Czarnołuski przystanął, gdy poczuł ogra, który próbuje połączyć się z nim telepatycznie. Smok osłabił nieco mentalne bariery umożliwiając tym samym komunikację.
   „Wodzu zlokalizowałem prawdopodobne miejsce pobytu twojego celu. Zdążył zabić jednego ze swoich sługusów zanim wydobyłem wszystkie informacje. Powinien się znajdować w opuszczonej kaplicy na obrzeżach miasta.” – przekazawszy namiary ogr zerwał połączenie.
Ragros spojrzał w kierunku północnego wschodu. Wspiął się na najbliższy budynek, po czym rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze.
***
      Dotarcie na miejsce zajęło mu pół klepsydry. Podczas lotu obserwował, jak rozwija się zapoczątkowana przez niego wojna. W niezliczonych zaułkach widać było toczące się drobne potyczki.
      Wystarczyło podszyć się pod Nawigatora, aby Nocne Noże rzuciły się na swoich rywali, jak stado wygłodniałych bestii. Mniejsze organizacje zostały zniszczone, lub wcielone w szeregi dwóch największych gildii. Czarnołuskiemu udało się zwerbować kilkunastu wyrzutków. Razem z tymi, z którymi przybył do miasta było ich raptem trzydziestu. Aby myśleć o wyjściu na powierzchnię powinien mieć najmniej dziesięć razy więcej podwładnych. Z rozważań wyrwał go widok opuszczonej świątyni. Wylądował na jednym z dachów, po czym rozesłał po okolicy zaklęcia szpiegujące. Chciał wiedzieć , czego może się spodziewać po swoim przeciwniku.
       Magia była niezwykle subtelna i dobrze zamaskowana. Otaczała tylko i wyłącznie wejścia do kaplicy. Najwyraźniej jej mieszkaniec nie chciał wzbudzać zainteresowania. Zeskoczywszy na ziemię ruszył w stronę najbliższego wyjścia. Na jego ramieniu pojawił się kolejny mały demon. Stworzenie żywiące się magią już raz umożliwiło przejście smokowi. Jego podwładni sadzili, że zlikwidował małego demona, przed wkroczeniem do Podmiasta. Po co pozbywać się czegoś, co jest przydatne, nawet jeśli jest nieduże, wścibskie i złośliwe.
      Podczas, gdy czart ucztował na magicznych wnykach Ragros postanowił się przygotować przed nadchodzącą konfrontacją. Chciał stoczyć z nieznajomym nie pojedynek magiczny, ale prawdziwa walkę.
Dźwięk otwierających się wrót powiadomił go, że jego mały sługa skończył posiłek. Przynajmniej na chwilę.
Czarnołuski wszedł do środka z mieczem w dłoni. Pochodnie palące się w całym mieście rzucały złowrogi blask na Kościane ostrze.
      Wnętrze rudery było całkowicie pozbawione światła. Nie przeszkadzało to jednak smokowi. Przywykłe do ciemności oczy dostarczały mu wystarczająco dużo informacji o otoczeniu. Znalazł schody prowadzące do piwnicy. Demon nie przejawiał żadnej aktywności, dlatego czarno łuski mógł sądzić, że nie ma w Tm miejscu pułapek.
      Po zejściu na dół w jego nozdrza uderzył zapach siarki. W rozległym pomieszczeniu powiększonym na potrzeby żyjącej tu osoby stało tylko kilka podstawowych  mebli takich jak stół, czy regał na księgi. W migotliwym, magicznym świetle widać było otwierające się w ścianach wejścia do tuneli. Z jednego z nich wyłonił się przeciwnik smoka.
Był nieco wyższy od czarnołuskiego. Kikuty skrzydeł sterczały znad barków. Łuskowata skóra miała kolor krwi, choć normalni przedstawiciele podrasy jego przodków posiadają brązową łuskę. Pysk drakodianina pokrywały liczne blizny. Dzierżył dwa zakrzywione ostrza.
   - Kim jesteś? Dlaczego niszczysz moje zabawki?
   - Nie twoja to rzecz wiedzieć kim jestem. Przydadzą mi się twoi podwładni i zasoby jakimi dysponują.




   - Są moją własnością! Zginiesz jeśli po nich sięgniesz!
   - Doprawdy? – zapytał demonista.
   - Śmieciu mógłbym cię zniszczyć ruchem jednej reki.
   - Przekonajmy się – odparł smok.
      Zanim jego przeciwnik się zorientował rozpoczął inkantację jednego ze swoich najpotężniejszych zaklęć. Jako, że większa jego część opierała się na magii tanarezu zaśpiew wydawał się całkowicie pozbawiony sensu.
Pan Nocnych Noży również począł splatać sieć zaklęć. Widać było, że przygotowuje jedno z mocniejszych zaklęć.
Czerwonołsuki miał  już kończyć zaśpiew, gdy Ragros uwolnił swoje zaklęcie. Cały budynek otoczyła kopuła półprzejrzystej energii. W momencie uaktywnienia bariery będące na ukończeniu zaklęcie rozpłynęło się.
   - Coś ty zrobił?!
   - Utworzyłem tylko sferę antymagii. Nie zdołasz spleść nawet marnej sztuczki. Niestety wyjść możesz tylko pokonując mnie. Czerwonołuksi warknął rozgniewany, po czym skoczył na przeciwnika. Oba ostrza skierował na głowę, aby jednym uderzeniem pozbawić przeciwnika życia. Zakrzywione ostrza trafiły na ząbkowaną krawędź większego ostrza. Ragros lubił potyczki z oponentami posługującymi się dwoma owrężami. Zawsze wychodzili z założenia, iż skoro walczy wielkim mieczem dzierżąc go w obu dłoniach jest powolny i łatwy do zaskoczenia. Czarnołuski chwycił pewniej rękojeść. Stanął w pozycji szermierczej prowokując tym przeciwnika. Drakodianin skoczył do przodu wymachując zakrzywionymi ostrzami. Po raz kolejny próbował podwójnego ciosu znad głowy. Większy miecz zderzył się z bliźniakami krzesząc fontannę iskier. Czerwonołuski zmienił ustawienie mieczy blokując pojedyncze ostrze. Wyszczerzył zęby patrząc z wyższością na smoka. Na taką chwilę czekał były gladiator. Błyskawicznie odchylił łeb do tyłu, by sekundę później uderzyć nim w przeciwnika. Pan gildii odskoczył zamroczony starając się zlokalizować oponenta. Uderzał ostrzami w obronnych kręgach do czasu odzyskania koncentracji. Nagle poczuł na plecach ukłucie bólu. To sztych większego miecza przebił się przez jego łuski. Nie wiedział, czemu przeciwnik nie uderzył mocniej. Albo był głupi, albo uważał, ze może się z nim bawić. Nieważne, czym się kierował. Pożałuje tego.
      Błyskawicznie odwrócił się na piecie uderzając. Jeden miecz poszybował w kierunku karku, drugi dolnym łukowatym pchnięciem w brzuch. Górne ostrze napotkało na lewą rękę chronioną specjalnym gladiatorskim karwaszem przeznaczonym do blokowania cięć.. Zakrzywione kolce wystające z metalowej osłony zablokowały cios przejmując większą część siły uderzenia. Czerwonołuski spodziewał się tego. Nie przypuszczał jednak, ze stojący przed nim przeciwnik zablokuje dolne uderzenie. Blade ostrze miecza zbiło zakrzywioną klingę w bok… runy wyryte na ząbkowanym ostrzu zabłysły na ułamek sekundy.
   „Jakim cudem trzyma taki miecz w jednej ręce? Porusza nim samymi ruchami nadgarstka, tak, jakby dzierżył sztylet. Skąd u niego taka szybkość?” – zachodził w głowę pan Nocnych Noży.
Ragros odepchnął miecz przeciwnika, po czym jednym ruchem zmienił uchwyt na własnej broni. Rąbnął głowicą miecza prosto w pysk przeciwnika. Z gęby drakodianina pociekła krew brocząc kamienie posadzki szkarłatnymi plamami.
   - Tylko na tyle cię stać? – zapytał smok.
      Szermierz wyswobodził drugi oręż i cofnął się kilka kroków w tył. Musiał zweryfikować swoja strategie, jeśli chciał dalej walczyć i zachować życie. Spojrzał na trzymane w dłoniach miecze. Zakrzywione ostrza nieraz wycięły mu drogę, zabiły stojących przed nim wrogów, lecz teraz czuł się niemal bezsilny. Złamana koncentracja i dezorientacja sprawiły, że  do jego świadomości wdarła się obca istota. Nienaturalne ciepło emanowało z jego broni. Całkowicie zapomniał o stworzeniu zamkniętym w zakrzywionych ostrzach. Dawno temu znalazł te miecze w opuszczonej kaplicy jakiegoś starego bóstwa. Z czasem zorientował się, że broń jest opętana przez nieznaną mu istotę z odległych planów. Nieraz walczyli o kontrolę nad ciałem.   
     Ostatecznie wygrał drakodianin. Zapieczętował bestię wprowadzającą go w niekontrolowany szał zabijania. Teraz przez myśl przeszło mu, czy nie uwolnić stworzenia. Decyzję pomogła mu podjąć łuskowata pięść, która uderzyła prosto w jego pysk posyłając gada w powietrze. Fragmenty połamanych zębów zawirowały w przytłumionym świetle. Wylądowawszy na ścianie stracił na moment świadomość, co natychmiast wykorzystała opętujące broń istota. Czerwonołuski zorientował się w ostatniej chwili opanowując siłą woli obcą świadomość. Zmienił jednak zdanie i zwolnił mentalne bariery pozwalając opętać się spętanemu do tej pory bytowi. Poczuł, jak wypełnia go nieodparta żądza zniszczenia. Czuł się, jakby był spalany od wewnątrz. Jego dusza poczęła zanikać, gdy najwyższym wysiłkiem woli zatrzymał opętującego. Oddał mu kontrole , ale nadal posiadał własną świadomość. Nadal mógł zepchnąć intruza na powrót do jego więzienia.
Czarnołuski zobaczył, jak przeciwnik gramoli się z posadzki. W jego spojrzeniu pojawiło się coś nowego. Coś obcego.
     Drakodnianin wystrzelił do przodu z niesamowitą prędkością. Ragros ledwie zdołał zablokować jeden cios, gdy drugie ostrze trafiło go w bark pozostawiając za sobą krwawą smugę. Smok cofnął się o krok, aby zwiększyć dystans i umożliwić sobie zadanie ciosu. Przeciwnik jednak napierał i to z coraz większą szybkością. W ciągu kilku chwil na ciele smoka pojawiło się kilkanaście świeżych ran. Nie były one bardzo poważne, ale zaczynały dokuczać. Wyciekająca krew spowalniała jego ruchy. Ragros nie nadążał z parowaniem ciosów. Nawet to nie wzbudziło w nim furii. Z uśmiechem, powoli wpadał w bitewny trans, który większości omylnie kojarzył się z bezrozumnym szałem. Nie raz wpadał w niekontrolowany amok tracąc całkowicie panowanie nad sobą.
     Tym razem jednak wykorzystując posiadane umiejętności wzbudził w sobie stan najwyższej koncentracji. Runy wyryte na ciele rozbłysły. Sylwetka jakby nabrała rozmiarów, jego siła i wytrzymałość na ciosy niewyobrażalnie wzrosła. Teraz nie czuł już bólu, zmęczenia. Żadne zbędne myśli nie zaprzątały jego głowy. Jaźń wyciszyła się pozostawiając tylko jeden cel. Zabić przeciwnika.
     Obserwująca wszystko esencja duchowa czerwonołuskiego była bardzo zadowolona. Niemal przegrana walka zaczynała przybierać korzystny dla niego obrót. Wielce rozradowany nie zauważył zmian, jakie zaszły w przeciwniku.
     Pędzące z zawrotna szybkością ostrza zmierzały w stronę gardła oponenta. Już miały zagłębić się w ciele, gdy natrafiły na ząbkowana krawędź większego miecza. Nim zdążył się zorientować lewa ręka Ragrosa puściła broń, by sekundę później po raz kolejny uderzyć w jego pysk. Uderzenie było tak silne, że głowa czerwonołuskiego odskoczyła w  tył. Poczuł, jak po raz kolejny unosi się nad ziemię ciśnięty niesamowitą siłą przeciwnika.
     Gdy tylko poderwał się z ziemi czarnołuski był już przy nim. Potężny cios wstrząsnął jego ciałem. Po szkarłatnych łuskach popłynęła jaśniejsza od nich krew. Rozcięcie biegło od barku, aż do miednicy i obficie krwawiło. Pomimo to opętane przez obce stworzenie ciało zaatakowało.
Ragros, który wydawał się teraz niemal dwa razy większy popatrzył na ślamazarnie pełznące w jego stronę zakrzywione miecze. Jego zmysły były wyostrzone do granic możliwości. Wszystko, co się wokół niego działo przebiegało w zwolnionym tempie.
     Od niechcenia odbił zmierzające w jego stronę bronie, po czym wykonując obrót znalazł się za plecami przeciwnika. Kolejne uderzenie zagłębiło się w miejscu styku szyi z barkami. Usłyszał krzyk bólu dobiegający jakby z wielkiej dali. Kilka kroków wystarczyło, aby na powrót znalazł się przed próbującym wstać drakodianinem. Uderzył rękojeścią miecza prosto w podbródek przeciwnika po raz kolejny powalając go na ziemię. Zamachnął się nad leżącym pod nim wrogiem, po czym skierował ostrze w dół i wbił je w brzuch przeciwnik przygwożdżając go do ziemi.
     Potężnymi ciosami dłoni połamał łuski na piersi czerwonołuskiego. Zagłębił dłonie w ciało rozrywając skórę i mięśnie, aby dostać się do mostka. Widząc zakrwawioną kość wyszarpnął zza pasa ceremonialny nóż. Zaczął wycinać symbole ze starego smoczego języka. Bitewny trans powoli go opuszczał zalewając falą zmęczenia. Zaczynał na powrót odczuwać otrzymane rany, chociaż wiedział, że niebawem się zabliźnią.
     Nagle ciałem pokonanego wstrząsnął dreszcz. Nie mógł tego wiedzieć, ale świadomość czerwonołuskiego wróciła do ciała. Opętujący duch wycofał się do swojego więzienia. Nie potrzebował zniszczonego naczynia.
Ragros skończywszy wyrysowanie znaków przyłożył do nich otwarta dłoń, po czym wypowiedział kilka gardłowych słów w starożytnym języku Jaszczurów.
Uwięziona wewnątrz pogruchotanego ciała dusza niezdolna do przejęcia kontroli poczuła mocne szarpnięcie. Za pierwszym poszło następne. Zaklęcie smoka zaczęło wydzierać z truchła całą wiedzę i moc, jaką posiadało za życia.
     Wysączywszy niemal wszystko Ragros pozostawił niewielką cząstkę świadomości, tak aby jego przeciwnik zdychał w męczarniach. Wyrwał wbity w ciało miecz i już miał odejść, gdy kopuła zakrywająca budynek poczęła zanikać. Jednak dla pewności ostatni raz odwrócił się w stronę ciała. Szybkim ruchem rozciął gardło czerwonołuskiego.
     Teraz musiał utrwalić zdobytą od niego wiedzę. Po pewnym czasie informacje zaczną zanikać, by ostatecznie wyparować. Szkoda by było stracić wartościowe wiadomości.
     Wychodząc z budynku dostrzegł małego czarta kończącego pochłanianie magicznych zabezpieczeń z innych części budynku.
     Oddalając się słyszał odgłosy walącego się budynku.
***
       Nawigator unosił się we wnętrzu rozświetlonego pomieszczenia. Jego centralne oko lustrowało wydarzenia rozgrywające się w Podmieście. Kolczaste wyrostki na plecach podłączone były do dziwacznej aparatury szpiegującej. Sytuacja nie przebiegała po jego myśli. Jego głowni oponenci powoli przejmowali kontrole nad miastem. Poświęcili niemal wszystkie dostępne zasoby, aby sprowadzić najemnych czarodziejów. Jeśli tylko udało by się przegnać ich, bądź zdyskredytować pracodawców miałby szansę przechylić szalę na swoją stronę.
     Praktycznie niemal wszystkie mniejsze gangi przestały istnieć wchłonięte przed dwóch olbrzymich rywali. Słyszał do niesienia o grupie składającej się z kilkunastu , czy kilkudziesięciu wyrzutków kierowanych przez nieznaną osobę. Większość z nich stanowiły ogry, minotaury i drako dianie. Nawigator podejrzewał, że może za nimi stać jego niedoszły sługa. Ten dziwaczny czarno łuski gad, który pojawił się niedawno w mieście. Próbował go namierzyć, ale ten nędzny robak pozostawał nieuchwytny. Sprawdził nawet opuszczone przez niego laboratorium, które mu ofiarował. Niestety nie znał umieszczonej tam magii. Być może miała coś wspólnego z demonicznymi sztuczkami. Nawigator wiedział, iż do tej pory wszystkie ważniejsze zapiski, czy receptury magiczne zostały zniszczone.
     Do pomieszczenia wkroczył człowiek. Maska zakrywająca twarz przybocznego nie pozwalała odczytać jego emocji.
   - Mistrzu możemy przygotować się do kontrofensywy. Posiłki przybędą dziś wieczór.
   -„Doskonale. Jestem ciekaw, jak ci opłacani magii poradzą sobie z Płaczącymi?”
   - Nasze rezerwy są gotowe do walki.
   -„Przygotuj wszystko i czekaj na sygnał.”
Człowiek ukłonił się, po czym zniknął.
     Nawigator był tak zaślepiony pragnieniem zniszczenia swoich znienawidzonych wrogów, że nie wychwycił w aurze swojego podwładnego niemal niezauważalnej zmiany. Subtelna modyfikacja był dziełem specjalistycznej demonicznej magii. Paradoks polegał na tym, że nikt nie podejrzewałby demonów o taką przemyślność. Żaden szanujący się tanarezzu nie traciłby czasu na umieszczanie w energii innego stworzenia drobnego, acz dość trudnego zaklęcia. Umożliwiało ono szpiegowanie obiektu przy użyciu jego własnych zmysłów i wspomnień.
     Segorax znajdował się w bezpiecznej odległości przeistoczony w zwykłego mieszkańca Podmiasta. Pomimo panującego konfliktu większość kupców i sprzedawców prowadziło swoje interesy licząc na dodatkowe zyski.
Gildie wiedziały, że trzeba ich pozostawić w spokoju. Inaczej mogło dojść do załamania rynku. Straciłoby na tym całe miasto, w tym gildie.
     Demon pojawił się pierwszy raz od czasu jego przygody z krasnoludami.
Po raz kolejny zawarł ze smokiem intratny interes. W zamian za pomoc miał otrzymać tylu niewolników ilu będzie chciał, jak i magiczne zasoby jednej z grup. Nie wiedział, dlaczego jego wspólnik daje mu cokolwiek w zamian za usługi, skoro był posiadaczem jego prawdziwego imienia. Mógłby uczynić ze zwodnika niewolnika spełniającego wszystkie jego zachcianki, a traktował go bardziej jak sojusznika, niż niewolnika.
Tanarezzu użył swoich zdolności by przenieść się do smoka i przekazać to, czego się dowiedział.
   „Ten cały nawigator będzie ciekawym okazem w mojej kolekcji” – pomyślał demon.
***
        Pojawiwszy się we wskazanym miejscu ujrzał wyłaniającego się z tunelu Ragrosa. Skrzydła złożone miał na podobieństwo płaszcza okrywającego ciało. Przy bitewnym pasie widać było rękojeść wielkiego miecza.
   - Witaj Segoraxie.
   - Witaj smoku. Zdobyłem ciekawe informacje. Pokraczny stworek wykupił usługi niejakich „Płaczących”. Ponoć specjalizują się w mordowaniu adeptów sztuki. Słyszałem, iż paru już złapali, ale wątpię, aby to była prawda. Mają się pojawić dopiero wieczorem.
   - Mamy zatem jeszcze kilka godzin by się przygotować. Pozostaje tylko kwestia tego, czy powiadomić wynajętych magów.
   - Chętnie popatrzę, jak padają z podciętymi gardłami – dodał demon.
   - Z tego, co pamiętam elf wspominał kiedyś o organizacji założonej przez niejaką Rdzę. Specjalizują się jak już wspomniałeś w skrytobójstwach adeptów, choć za odpowiednia opłatą zabija każdego. Nie sądzę, aby doszło do otwartego konfliktu. Będą ich eliminować pojedynczo – dodał czarnoleski.
   - Trzeba ich sprowokować do otwartej walki. Im więcej ich będzie, tym łatwiej będzie się ich pozbyć – rzucił tanarezzu. W jego oczach widać było żądzę dusz. Najważniejszą powinnością każdego demona było szerzenie chaosu.
   - Pojedyncza eliminacja jest mi bardziej na rękę. Kiedy oni będą się wykańczać przypuścimy szturm na Nawigatora. Nie sądzę, aby był w stanie się długo opierać. Co trzeci członek jego gildii jest twój, tak samo, jak Nocnych Noży. Wszyscy najemnicy również należą do ciebie. Pamiętaj o tym. Będziesz miał wystarczająco dużo dusz wiec nie przekraczaj swojego limitu. Twoje oddziały są gotowe?
   - Potrzebuje tylko paru godzin do ustabilizowania przejścia z Czeluści.
   - Złe Oko tworzy zbiorową bramę w pobliżu siedziby gildii. Gdy twoje demony przedostaną się do mojego wymiaru będą mogły rozpocząć rzeź.
Zwodnik pokiwał ze zrozumieniem głową.
   - Interesy z tobą to czysta przyjemność. Nie sądziłem, że jakikolwiek śmiertelnik będzie taki użyteczny.
Czarnołuski prychnął rozbawiony. Przed odejściem zadał demonowi ostatnie pytanie.
   - Masz zamiar uczestniczyć w ataku?
   - Myślisz, że przegapiłbym możliwość masowego mordowania podrzędnych istot? Lepiej sam się przygotuj. Nie chcę tracić dostaw świeżych dusz.
     Ragros odwrócił się i zniknął w tym samym tunelu, z którego wyszedł.
***
      W największej jaskini podziemnego kompleksu czarno łuski urządził główna salę jego małej grupy.
Cale pomieszczenie zajmowali jego podwładni. Patrząc na nich widział ogry, masę ogrów paru drako dian i orków oraz grupę z którą tu przybył.
   - Macie czas do wieczora. Przygotujcie się dobrze, albowiem od tych nadchodzących paru godzin zależeć będzie wasz lis. Jeśli wygramy zyskacie więcej niż moglibyście wymarzyć. Jeśli przegramy zapewne wszyscy zginiemy.
„No może prawie wszyscy” – pomyślał smok
   - Rozejść się i czekać na sygnał. Wzmocnić warty. Nie chcę tu żadnych obcych oczu.
     Gestem ręki odesłał wszystkich na posterunki, po czym ruszył kolejnym tunelem do mniejszego pomieszczenia. Wyłączywszy pułapki wszedł do środka.
***
      Nawigator obserwował poczynania pozyskanych morderców. Ich skuteczność nie podlegała wątpliwości. Ponad dwie dziesiątki bitewnych czarodziejów straciło Zycie kosztem trzech Płaczących.
Centralne oko stwora błyszczało z podniecenia, gdy rozmyślał w jaki sposób odzyskać utracone wpływy. Czarodzieje zgromadzili się w jednym miejscu, aby przeprowadzić zmasowany atak. Przywódca nie obawiał się jednak natarcia. Odpowiednio przygotował swoją główną siedzibę przed atakiem magicznym. On sam był adeptem sztuki i sądził, ze nie najgorszym.
***
     Nawigator wzleciał na specjalnie dla siebie przygotowany punkt obserwacyjny. Z tego miejsca mógł na bieżąco decydować o ruchach swoich oddziałów. Jednym z oczu widział, jak utrzymywane do tej pory w ukryciu rezerwy przygotowują się do natarcia.
W momencie, kiedy od strony czarodziejów poleciały pierwsze zaklęcia. 
    Nawigator uruchomił otaczające jego siedzibę znaki. Zaklęta w runach moc otoczyła zabójców jak i żołnierzy ochronną sferą. Magiczne ataki odbiły się od nagłej przeszkody. Doskonale wyszkoleni i uzbrojeni członkowie gangu rzucili się na swoich wrogów wiedząc, ze dopóki chroni  ich bariera magowie są bezużyteczni. Resztki wrogich sił starły się z jego wojownikami.
     Nawigator był zbyt pochłonięty dziejącymi się pod nim wydarzeniami, by zauważyć otwierający się niedaleko jego siedziby olbrzymi portal.
***
     Z przejścia wyłaniały się dziesiątki demonów. Przybysze rzucali się zarówno na członków gildii, jak i najemników. Niektóre tanarezzu nosiły przyrośnięte do pleców nabrzmiałe wyrostki przypominające nieco pokryte czerwoną skórą bańki. Małe, pokraczne stwory pozostawały na uboczu, do czasu, aż większe demony nie rozprawiły się z przeciwnikami. Wtedy to one gromadziły się przy poległych i za pomocą nieznanego sposobu wydzierały dusze z umierających ciał.
    Całkowicie zaskoczeni pojawieniem się stworów członkowie gildii zostali zmiecieni z powierzchni ziemi. Grupy magów, jak i Płaczących zaprzestały walki skupiając całą swoja uwagę na wyłaniających się z portalu demonach. Może i byli dla siebie wrogami, ale trzymały ich w tym miejscu wyłącznie kontrakty. Uznali więc, że ich umowy wygasły. Ramię w ramie niedawni przeciwnicy zaczęli przebijać się ku wolności.
    Gdy już się wydawało, ze wyrwali się z oblężenia tanarezzu napotkali na swojej drodze oddziały czarnołuskiego. Każdą grupą dowodził jeden z przybocznych smoka. Znali się już na tyle dobrze, aby ich działania były Dorze zsynchronizowane.
    Pierwsza grupę prowadził Ghar’ruk. Jego topór wznosił się i opadał z zadziwiająca szybkością.
    Straty ponoszone przez oddziały smoka powiększały się z każdą chwilą. Nikogo to nie dziwiło, zwarzywszy, że walczyli przeciwko wyszkolonym czarodziejom i zawodowym mordercom.
    Wszystko zmieniło się z chwilą pojawienia się Ragrosa. Gdy tylko jego podwładni poczuli obecność swojego przywódcy wstąpiły w nich nowe siły.
Polem bitwy wstrząsnął bitewny ryk smoka. Stojący wokół niego wojownicy popadli w całkowity obłęd.
    Nic nie mogło zaspokoić ich rządzy mordu.
***
    Tego dnia zginęło wielu. Zarówno ciała demonów, jak i drako dian i wielu innych zaściełały ziemię.
    Do przyglądającemu się temu czarnołuskiego podszedł zwodnik. Pierwszy raz od dłuższego  czasu przybrał swoja prawdziwa postać. Spojrzał na smoka. Całe jego ciało pokrywała zaschnięta krew. Wiele z ran, które odniósł nadal krwawiło, choć najpoważniejsze już pokryły się regenerującą się tkanką. Demona zadziwiała szybkość regeneracji ran u sojusznika. Było to niepokojące.
   - To był udany dzień – przemówił zerkając na prowadzonych przez jego sługi niewolników, wśród których był sam sławny Nawigator. Stwór spętany był magicznymi barierami i specjalnie przygotowanymi łańcuchami. Kolektorzy obładowani duszami zdążyli już wrócić na swój plan.
   - Trzeba przyznać, że twoje tanarezzu się spisały.
   - Za taką ucztę każdy dałby się poćwiartować. Teraz całe miasto jest twoje. Nie wiem, co zamierzasz zrobić, ale czeka cię sporo pracy przy przywracaniu miasta do normalnego stanu. Zastanawiam się tylko, dlaczego śmiertelnicy na powierzchni nie zareagowali, ale to nie mój problem. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś pohandlujemy. Żegnaj smoku – po tych słowach Segorax zniknął.
     Ragros wiedział, ze czeka go sporo pracy, ale na początek zdobył dobrą pozycję. Spojrzał na wiszące na wysokim stropie stalaktyty. Oczyma wyobraźni widział znajdujące się na powierzchni Miasto Świątyń.
Jego prawdziwy cel. Jego pierwsze wielkie marzenie.

Epilog:
     Dolne miasto zaczynało żyć na długo przed wschodem słońca. Piersi kupcy pojawiali się po północy, jako, że podmiasto zamieszkiwały również istoty bojące się światła. Tego, czego nie można było dostać w Podmieście zazwyczaj było do kupienia w dolnym mieście na powierzchni. Jednym z takich kupców był Garog. Handlował magicznymi przedmiotami, które dostawał od kilku znajomych ludzkich czarowników. Płacąc nadwyżkową daninę pozbył się problemu nieustannych inwazji strażników. Towary sprzedawały się znakomicie, więc poświęcenie dodatkowej części dochodów opłacało się bardziej niż ukrywanie towaru i sprzedawanie go w półświatku w obawie przed kontrolą.
     Nagle migotanie gwiazd przysłonił olbrzymi cień. Kupiec nie wiedział kim jest przybysz, jako, że cały okryty był futrami i materiałem obszernego płaszcza. Pazurzasta dłoń wskazała jeden z leżących na ladzie pierścieni. Wykonany był ze złota z wprawionym rubinem.
   - Ile? – zabrzmiał dziwnie brzmiący głos
   - Tysiąc złotych draków. To doskonały wybór. Pozwala noszącemu przybierać dowolną postać w obrębie swojej rasy i … - nie zdążył dokończyć, gdy pełna pieniędzy  sakiewka wylądowała między jego towarami.
     Garog podniósł sakwę, zważył ja w dłoni, po czym rozwiązał. Wypełniały ja złote monety. Z pewnością były prawdziwe. Zaskoczony kupiec zdał sobie sprawę, że jest w niej zdecydowanie więcej niż tysiąc draków. Być może była to cena za zachowanie dyskrecji. Rozejrzał się w poszukiwaniu nabywcy, lecz po nieznajomym nie pozostał żaden ślad.
***
      Przybysz założył pierścień na palec. Patrzył, jak jego czarne łuski zmieniają się na drobniejsze i brązowe. W momencie, gdy oderwał wzrok od klejnotu i spojrzał w górę słońce wyłoniło się znad horyzontu. Górujące nad targowiskiem i środkowym kręgiem mury Zakazanego Miasta rozświetlił czerwony blask świtu.
    Uśmiech smoka był równie tajemniczy, jak jego myśli.